WYWIAD Z MARCELEM ŁOZIŃSKIM – AUTOREM FILMU „OJCIEC I SYN W PODRÓŻY”
Marcel Łoziński w wywiadzie z Danielem Stopą opowiada o swoim najnowszym dokumencie, prezentowanym na 53.KFF, „Ojciec i syn w podróży”. Zapraszamy do czytania.
Daniel Stopa: W „Ojcu i synu w podróży” dowiadujemy się, że pomysłodawcą całego projektu był syn. Zjawił się więc u Pana z pomysłem, a Pan?
Marcel Łoziński: Paweł miał taki pomysł, że zrobi o mnie film, coś w rodzaju wywiadu-rzeki. Długo mnie namawiał, ja nie chciałem. Reżyser w obiektywie innego reżysera – w dodatku syna? Taki filmy robi się komuś przed śmiercią, ja nie czułem jeszcze, że umieram. Nawet zaczęliśmy kręcić, ale to jakoś nie wychodziło, bo wszystko działo się wbrew mojej woli, ulegałem Pawłowi i byłem wściekły. Potem zrozumiałem, że nadarza się doskonała okazja, żeby dwóch reżyserów, syn i ojciec, zrobili wspólny film o sobie samych, o rzeczach przemilczanych, o niełatwych stosunkach, o miłości, radości i bólu. Chciałem porozmawiać o tym, o czym zazwyczaj w rodzinach się nie mówi. Namówiłem Pawła na wspólny film.
Wynika z tego, że idea wspólnego filmu długo Panom towarzyszyła. Kiedy drogi twórcze się rozeszły?
Za namową Pawła ruszyliśmy w podróż, żeby skręcić ten wspólny film. Takie były początkowe ustalenia. Ale po powrocie zobaczyłem, że to była mrzonka, bo i ojciec, i syn inaczej widzą swoją wspólną przeszłość. To już są dwa różne punkty widzenia. Do tego dochodzą jeszcze kolejne dwa punkty widzenia – dwóch odmiennych reżyserów. W sumie to już cztery punkty widzenia. Próbowaliśmy jakiś czas montować razem.
Mieliśmy razem wybrane główne sceny filmu. Potem ja siedziałem sam z montażystą Przemkiem Chruścielewskim nad jakąś propozycją dla Pawła, następnie Paweł z nim nad tym siedział, potem znów ja, żeby uzgodnić kolejną wersję. Ale Paweł nie chciał już tej kolejnej wersji. I miał rację. Bo to była moja wersja, a nie jego.
Można było zmontować wspólny film, ale to wymagałoby takich kompromisów, że nasze indywidualne elektrokardiogramy nałożone na siebie stałyby się linią prostą.
Przecież gdyby zgłosił się do mnie mój student ze Szkoły Wajdy, że ze swoją dziewczyną-reżyserem chcą nakręcić film o ich związku, od razu bym mu poradził, żeby zrobili dwa oddzielne filmy, z tego samego materiału.
Dlaczego więc tak późno zdał sobie Pan sprawę, że wspólny film to tylko mrzonka?
Nie wiem. Pewnie dlatego, że to był film z moim synem i tyle było tam emocji.
Paweł miał w swojej umowie producenckiej zapisane, że ma zrobić dwa filmy, krótszy w formacie telewizyjnym i dłuższy. Zaproponowałem mu, żeby wziął sobie film telewizyjny, a ja zrobię wersję dłuższą.
W „W ojcu i synu w podroży” jest scena, w której Pan Paweł zaczyna powątpiewać w sens podróży i filmu. Pan konsekwentnie broni tego projektu. Jak jest z tym dziś? Czy warto było?
Nadal uważam, że warto było. Dla mnie to doświadczenie oznacza dojście do muru. Dotąd korzystałem z bohaterów, czyli innych. Teraz tym innym stałem się ja. Nie widzę na razie dalszej drogi.
Ale wcześniej krytykował Pan tych reżyserów, którzy z siebie i swojej rodziny czynili bohaterów. Oberwało się Marcinowi Koszałce za „Takiego pięknego syna urodziłam”, oberwało się Wojtkowi Staroniowi za „Syberyjską lekcję”…
Co do filmu Koszałki, to myślę, że jest spora różnica między lataniem z kamerą-pistoletem za swoją matką, która się od niej odgania i boi się jej, a grzecznym ustawianiem kamery na siebie i uruchamianiem jej kiedy obaj rozmówcy tego chcą. I wyłączaniem jej też. Marcin takiego filmu już by dzisiaj nie zrobił.
Co do filmu Wojtka, to ja po pierwszej projekcji nie chwyciłem, o czym właściwie ten film jest. Czy to home video, czy też opis egzotycznej rzeczywistości, w której bohaterowie się znajdują i w której szukają swojego miejsca. Dopiero po drugim obejrzeniu doceniłem siłę tego świetnego połączenia. A już „Argentyńska lekcja” od razu mnie porwała. Czegoś się po drodze nauczyłem.
Konfrontacja ojca z synem przypomniała mi konflikt Urszuli Flis, bohaterki „Wizyty”, z Martą Wesołowską, reporterką „Polityki”. Może to zbyt śmiałe porównanie, ale w pewnym sensie syn wcielił się w postać „reportera”, bo zadaje więcej trudnych pytań, naciska, chce konkretnych odpowiedzi. Panu bliżej do Urszuli, osoby broniącej się, która w oczach widza jest „ofiarą”, z którą sympatyzujemy…
Zasada, którą nazywam „zasadą Urszuli”: żeby nie bolało, dotyczy wszystkich innych, ale nie mnie. Kiedy montowałem „Ojca i syna w podróży”, sam sobie wyznaczałem granice bólu. Jedyna troska jaką miałem, to żeby nie bolało naszej rodziny. Przecież w materiale filmowym jest dużo o naszych związkach, o naszych dzieciach, o sprawach za intymnych. Z Przemkiem pilnowaliśmy, by tej cieńkiej, niebezpiecznej granicy bólu, nie przekroczyć. Pod tym względem mam czyste sumienie.
Odnośnie montażu. Dwa lata temu, w wywiadzie z Katarzyną Kubisiowską, wspomniał Pan, że chcecie filmować swoją pracę przy stole montażowym. Dlaczego to nie wyszło?
Sceny w montażowni byłyby jedną wielką kłótnią. Spieraliśmy się o kolejność ujęć, o ich długość, o wybór, układ materiału, budowę i rytmy poszczególnych scen. Generalnie, kłóciliśmy się o styl narracji. W ogóle nie kręciliśmy w montażowni. To był taki przelotny pomysł. Bałbym się, że przez te sceny zupełnie zamaże się przesłanie filmu, a chciałem, by było ono czytelne. Przesłanie, że trzeba zawsze rozmawiać, nawet jeśli nie idzie, nawet jeśli nigdy nie osiągnie się pełnego porozumienia, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać. Już nie o filmie, ale o życiu.
Jeszcze jedno pytanie. W tym samym wywiadzie skomentował Pan bardzo osobistą „Książkę” swojego syna Mikołaja Łozińskiego słowami: za blisko. Te słowa można też odnieść do filmu?
Kiedy Mikołaj pisał swoją książkę, czytałem ją strona po stronie. Jak już skończył, wziąłem całość do ręki, zacząłem czytać i po prostu się rozpłakałem. Wciąż nie jestem w stanie jej czytać. Ale dzięki niej głęboko pogrzebałem w sobie i zobaczyłem sporo smutnych dla mnie rzeczy. Ta książka boli, ale też oczyszcza. Myślę, że z tym filmem będzie podobnie.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Dziękuję.
Rozmawiał Daniel Stopa