RECENZAJA FILMU "BIAŁO-CZERWONI Z CHRZĄSTAWY" KRYSTIANA KAMIŃSKIEGO

Wielokrotnie słyszeliśmy o nieprzyzwoicie bogatych entuzjastach futbolu, którzy za miliony rubli, funtów i petrodolarów przejmowali legendarne kluby piłkarskie, ściągając do nich największe gwiazdy futbolu. „Biało-czerwoni z Chrząstawy” Krystiana Kamińskiego opowiadają właśnie o takim entuzjaście. Z tą różnicą, że jest on korpulentnym, biednym 50-latkiem z głębokiej prowincji, który nadal mieszka z matką, a klub, który prowadzi jest jednym z najgorszych w Polsce.

Dokumentalny debiut 27-letniego Kamińskiego jest oczywistą trawestacją filmów, które portretują sen o wielkości, historie „od zera do bohatera”, w których będący pozornie bez szans na sukces piłkarz (inny sportowiec, drużyna, itp.) staje się legendą. Zawodnicy LZS Chrząstawa nie marzą o zwycięstwach w Lidze Mistrzów ani milionowych kontrakcie w Manchester United – ich pragnieniem jest wygranie choćby jednego meczu w B klasie, odpowiedniku ósmej ligi, najniższym szczeblu rozgrywek w Polsce. „Biało-czerwoni…” opowiadają o codziennych zmaganiach Bohdana Kwaśniaka, ponad pięćdziesięcioletniego prezesa, trenera i… zawodnika zespołu z Chrząstawy.

Bo gdy nie udaje się skompletować składu (ci bowiem grają w klubie na zasadzie wolontariatu), pan Bohdan naciąga trykot na pokaźnych rozmiarów brzuch i mimo sporych kłopotów z kondycją wspiera swoich podopiecznych. Kamiński z sympatią portretuje nieporadnego, nie do końca usamodzielnionego mężczyznę, dla którego prowadzenie amatorskiego klubu jest największą pasją. Wydarzeniem centralnym w „Biało-czerwonych…” staje się piknik dla miejscowej ludności, który ma zintegrować tubylców z drużyną i sprawić, by poparcie dla zawodników było jak największe. Dokument opowiada głównie o trudnościach, z jakimi musi zmagać się pan Bohdan, by organizacja tej ważnej imprezy była jak najlepsza.

Reżyser zabiera widza w świat głęboko prowincjonalny, gdzie „lokalsi” mówią w często trudny do zrozumienia sposób, a każde zdanie podkreślane jest przez siarczyste przekleństwo. To rzeczywistość, w której złość wywołaną sędziowaniem wyładowuje się na zdezelowanym aucie arbitra, a w dniu wielkiego meczu naprawia się „murawę”, którą w nocy splądrowały dziki. Niektóre sceny powodują, że widz łapie się za głowę z niedowierzania, a jednak „Biało-czerwoni z Chrząstawy” pozostają bardzo różnorodnym, ale jednak prawdziwym obrazem życia na wsi w centralnej Polsce.

I choć zakończenie filmu nie nastraja szczególnie optymistycznie, można tylko kibicować panu Bohdanowi, aby jego tytaniczny wysiłek (niekiedy poświęcony na naprawianie własnych pomyłek…) przyniósł LZS Chrząstawa wymierne sukcesy.

Dawid Myśliwiec