WYWIAD Z PIOTREM ZŁOTOROWICZEM, REŻYSEREM FILMU „SMOLARZE”

„Wybrałem się w Bieszczady raczej po to, żeby skonfrontować swoje wspomnienie z dzieciństwa z rzeczywistością” – mówi Piotr Złotorowicz, reżyser krótkometrażowego dokumentu "Smolarze".


„Smolarze” to krótka historia Marka i Janiny, którzy każdego lata pracują w Bieszczadach jako wypalacze węgla drzewnego. Obserwujemy ich przy codziennych czynnościach, od najwcześniejszych porannych godzin aż do zmroku. Bohaterowie prowadzą proste, niespieszne życie, którego rytm dyktowany jest przez dziką przyrodę – jakże odmienne od cywilizacyjnego zgiełku miast. 


***

W jaki sposób spotkałeś bohaterów filmu? Czy był to przypadek – ot tak wędrowałeś w czasie wakacji po Bieszczadach i natknąłeś się na słup dymu, który przyciągnął Twoją ciekawość? Czy raczej znacznie wcześniej chciałeś zrobić film o ludziach, którzy mieszkają gdzieś daleko od cywilizacji, i podążając za tym pomysłem trafiłeś na Janinę i Marka?

Piotr Złotorowicz: Wszyscy znamy stereotyp „Wypalacza-degenerata”, który krąży sezonowo w polskich mediach. Byłem ciekaw, jak to jest możliwe, że jako mały chłopiec nie dostrzegałem niczego niepokojącego w „Panach z węgla” – tak podobno ich wtedy nazywałem. Wybrałem się więc w Bieszczady raczej po to, żeby skonfrontować swoje wspomnienie z dzieciństwa z rzeczywistością. Po dwóch tygodniach chodzenia po wypałach i słuchania najdziwniejszych życiorysów natknąłem się na wypał Marka i Jaśki. Zastanawiałem się wcześniej nad możliwością zrobienia filmu, ale kiedy zobaczyłem ich chatkę na kółkach, psa i przede wszystkim poznałem ich samych, od razu wiedziałem, że chcę tu wrócić z kamerą.


Obserwując wycinki z codzienności Janiny i Marka, nasuwa się pytanie, czy są naprawdę szczęśliwi i w pełni pogodzeni ze swoim życiem… W filmie nie jest też powiedziane, dlaczego Janina i Marek pracują jako wypalacze węgla. Czy mógłbyś zdradzić, czy to była ich własna, dobrowolna decyzja, czy byli zmuszeni do wybrania takiego, a nie innego sposobu na życie?

P. Z.: Przebywając z wypalaczami często słyszałem powiedzenie, że wszyscy, którzy skończyli na wypałach, przez całe życie spadali z kolejnych miast na mapie Polski – po to, żeby skończyć na samym dole w Bieszczadach. Wielu wypalaczy czuje, że są dla ludzi spoza ich społeczności na tyle interesujący, na ile porywająca jest ich historia. 

Z Markiem i Jaśką dość szybko udało mi się zaprzyjaźnić, dlatego od początku miałem pewność, że to, co mi opowiadają, jest prawdą. A prawda jest mało sensacyjna. Poznali się na innym wypale 10 lat temu. On wcześniej pracował jako pilarz. Jasia owdowiała w wieku 50 lat i nie była w stanie sama utrzymać gospodarstwa, które dotychczas prowadziła razem z mężem. Nie mi oceniać, na ile te decyzje były podyktowane koniecznością, ale spędziłem z nimi trochę czasu i myślę, że ich smutki, uciechy i wybory życiowe nie różnią się tak diametralnie od naszych. 


Bohaterowie wydają się całkowicie ignorować kamerę. Jak długo (lub czy w ogóle) musieli przyzwyczajać się do obecności ekipy filmowej? I czy trudno było zdobyć ich „przychylność”? 

P. Z.: Polubiliśmy się od razu. Z przyjemnością spędzałem dnie na ich wypale w czasie dokumentacji. Poznawałem ich rytuał dnia, dużo wtedy rozmawialiśmy. Nie czułem również, żeby byli skrępowani, kiedy na zdjęcia wracałem z operatorem. Ze względu na intymny charakter filmu zdjęcia realizowaliśmy we dwóch, więc trudno nazwać nasz duet ekipą. Ale to jest naturalne, że musieliśmy odczekać kilka dni, zanim bohaterowie przyzwyczaili się do nas i naszego sprzętu.


Ile czasu trwała praca nad stworzeniem całego filmu?

P. Z.: Zdjęcia nie trwały długo. Zrealizowanie większości moich zamierzeń i planów z wcześniejszej dokumentacji zajęło niecałe dziesięć dni i dokładnie tyle czasu mieliśmy narzucone przez Szkołę [PWSFTviT]. Najwięcej czasu zajął montaż i udźwiękowienie. Ponieważ film jest zapisem jakiegoś „stanu rzeczy” bez wyraźnej struktury dramaturgicznej, na tym etapie musieliśmy być bardzo konsekwentni. Film był gotowy na początku 2010 roku.


Przeczytałam gdzieś na forum internetowym taką opinię na temat Twojego filmu: „Szkoda, że to etiuda…”. Czy nie myślałeś, żeby poświęcić więcej czasu na opowieść o Janinie i Marku, i zrobić dłuższy film?

P. Z.: Nie, ponieważ wtedy to byłby zupełnie inny film. Przy dłuższym metrażu musiałbym odnaleźć w tej rzeczywistości historię, która utrzyma widza w fotelu. Poza tym, kontemplacyjny charakter tej obserwacji i wszystkie elementy, które nadają temu filmowi charakter uniwersalnej opowieści, stałyby się tylko tłem.


Zanim zdałeś do „łódzkiej filmówki”, ukończyłeś politechnikę na kierunku automatyka i robotyka. Skąd taki nagły zwrot ku reżyserii? A może nie nagły? 

P. Z.: Pamiętam nawet dokładnie dzień, w którym podjąłem tę decyzję. Byłem jeszcze studentem piątego roku Politechniki. Którejś soboty obudziłem się i zacząłem rozmyślać: mam 24 lata, bardzo dobre wykształcenie, fantastyczne perspektywy na zatrudnienie w zawodzie, a jednak czegoś mi brakuje. Robienie filmów było moim hobby. Kręciłem je amatorsko razem z grupą znajomych z moich rodzinnych Mieszkowic. Do tej pory nie miałem odwagi zaryzykować i podporządkować życie swojemu „hobby”, ale tego ranka pomyślałem, że powinienem spróbować chociaż raz. Złożyłem więc papiery do Filmówki, a resztę historii znasz.


Nad czym obecnie pracujesz?

P. Z.: Nadal jestem studentem. Znowu na piątym roku. Teraz realizuję zdjęcia i montaż do dyplomu dokumentalnego. Tym razem będzie to opowieść o jedynej polskiej rodzinie Amiszów. Bohaterów jest dziewięcioro, ale film w swoim charakterze będzie jeszcze bardziej minimalistyczny niż „Smolarze”.

Poza tym współpracuję z Asią Malicką, która wyprodukowała trzy moje filmy szkolne (w tym „Smolarze” oraz „Ludzie normalni”). Rozwijamy projekt pełnometrażowego filmu fabularnego w Szkole Wajdy.



Z Piotrem Złotorowiczem rozmawiała Dominika Borkowska.