ROZMOWA Z WOJCIECHEM STARONIEM O JEGO NAJNOWSZYM PROJEKCIE „BRACIA”

„Bracia” to najnowszy dokumentalny projekt Wojciecha Staronia. Premiera zaplanowana jest na jesień 2013 roku. Już teraz zapraszamy do przeczytania wywiadu, w którym autor opowiada m. in. o bohaterach i tajnikach realizacji tego specyficznego dokumentu. Rozmowę przeprowadził Daniel Stopa.

„Bracia” to rezultat twojej długoletniej obserwacji Mieczysława i Alfonsa Kułakowskiego. Zawsze, kiedy oglądam dokumenty Heleny Trestikovej, których akcja rozgrywa na przestrzeni wielu lat, zastanawiam się, jak takie filmy powstają? Czy to wynik cierpliwego oka? Czy w takiej sytuacji można się przygotować do rejestracji? Jak to wyglądało w przypadku „Braci”?
 

Wojtek Staroń: W przypadku „Braci” to po prostu jechaliśmy z Małgosią [producent i dźwiękowiec, prywatnie – żona reżysera – przyp.red] do bohaterów na jakiś czas i tam cierpliwie obserwowaliśmy wszystko. Rzadko zdarzały się rzeczy, o których wiedzieliśmy wcześniej. Taką sytuacją była na przykład wystawa obrazów Alfonsa w Brukseli. Mieliśmy to szczęście, że byliśmy chwilowo w Polsce i mogliśmy tam pojechać. Najczęściej jednak jeździliśmy w ciemno, bez scenariusza i ściśle określonego planu zdjęciowego. Kiedy decydujesz się na taki projekt, nie możesz liczyć na to, że przyjedziesz, ustawisz kamerę i wciągu dwóch dni nakręcisz wszystko. Żeby coś nieprzewidywalnego się wydarzyło, trzeba posiedzieć znacznie dłużej, dopiero po drugim, trzecim dniu życie zaczynało tam płynąć normalnie i czuliśmy, że ekipa nie zaburza naturalnego rytmu życia Mieczysława i Alfonsa. Przez pierwsze dwa dni bohaterowie zawsze zachowują się tak, jakby zostali wywołani do odpowiedzi, a potem już się przyzwyczajają. Ważne jest też, aby dobrze poznać swoich bohaterów. My w domu Kułakowskich czujemy się jak rodzina, nikt się nami nie krępuje, wszelkie bariery dawno zostały przełamane.
 

 

A jak wygląda realizacja takiego projektu pod względem produkcyjnym?
 

Naprawdę trudno zdobyć na taki film fundusze. Przez długi okres jeździliśmy wyłącznie za własne pieniądze. Od niedawna projektem zainteresowała się Telewizja Polska i Polski Instytut Sztuki Filmowej, więc jakaś baza już jest. Cały czas Małgosia jeździ też z trailerem za granicę i szuka koproducentów.
 

 

To może teraz pytanie z serii obowiązkowych, przedstaw swoich bohaterów? Kim są tytułowi bracia?
 

Historia Mieczysława i Alfonsa Kułakowskiego jest naprawdę niezwykła. Bracia urodzili się przed pierwszą wojną światową w dość bogatej rodzinie polskiej, mieszkającej na granicy polsko-ukraińskiej, w Osicznie niedaleko Winnicy. Po wojnie polsko-bolszewickiej, kiedy minimalnie zmieniły się granice, Mieczysław i Alfons znaleźli się po ukraińskiej stronie. Choć większość polskich rodzin zdecydowała się wrócić do ojczyzny, Kułakowscy zostali, nie przeczuwając, że wkrótce nadejdzie stalinizm. Kiedy NKWD wkroczyło na obszary zamieszkałe przez nich, Mieczysław miał siedem a Alfons pięć lat. Czterech ich stryjów natychmiast zamordowano, a braci rozdzielono i zesłano na Syberię. Tam się odnaleźli. Również w łagrze, niedaleko Tomska, odnaleźli swoich rodziców. Rodzina zaczęła organizować swoje życie w łagrze, rodzice ciężko pracowali, a dzieci żyły tak, aby przetrwać kolejny dzień. Kiedy bracia mieli po kilkanaście lat, postanowili uciec. Dla matki było to bardzo dramatyczne przeżycie, bo nie wiedziała, czy synowie sobie poradzą i gdzie pójdą. Po licznych perturbacjach Mieczysław i Alfons znów się rozdzielili. Pierwszy zamieszkał z wujem, którego NKWD pewnego dnia zabrało i już nigdy nie wrócił. Mieczysław dostał wtedy od jego żony jakiś adres rodzinny i znów tułaczka, odszukiwanie brata i wspólna walka o życie…
 

 

Po tym co opowiedziałeś, jeszcze bardziej możemy docenić to, że mimo tak traumatycznych doświadczeń, bracia znaleźli siłę, aby się uczyć, czy tak jak Alfons rozwijać swoją pasję artystyczną…
 

Oni mieli po szesnaście, siedemnaście lat, powrót do Polski był niemożliwy, więc postanowili się uczyć. Mieczysław jeszcze przed drugą wojną światową skończył instytut i został topografem i kartografem. Zresztą, to właśnie wykształcenie uratowało mu życie w czasie wojny, ponieważ sporządzał mapy na miejscu i nie musiał iść na front. Z kolei Alfons kończył wówczas szkołę średnią, był jeszcze za młody, aby walczyć. Kiedy wojna się skończyła, zapisał się na ASP i został dyplomowanym artystą malarzem. Razem osiedlili się w Ałmacie, w Kazachstanie. W latach 50. udało się im ściągnąć do siebie matkę, ojciec umarł w łagrze. Początkowo prowadzili w Ałmacie bardzo skromne życie. Mieczysław często wyjeżdżał na ekspedycje badawcze, zabierając ze sobą Alfonsa, który był jego pomocnikiem i jednocześnie malował tam swoje pejzaże. W ten sposób zjechali całą wielką Rosję i to właśnie wtedy Alfons narodził się jako malarz-pejzażysta. Oni byli i dalej są bardzo pracowici. Przecież sami zbudowali ten niesamowity dom w Ałmacie.
 

 

I to właśnie w Ałmacie poznaliście Mieczysława i Alfonsa?
 

To było w 1994 roku. Wtedy pojechaliśmy do Kazachstanu jako studenci z aparatem fotograficznym, jeszcze bez kamery. Dla mnie i dla Małgosi to było zupełnie nowe doświadczenie. Bracia oprowadzili nas po górach Tienszan, gdzie poznaliśmy Kazachów. W trakcie tej wyprawy pokazali nam obserwatorium astronomiczne i to, co tam zobaczyliśmy, mogłoby być tematem na niejeden film. Było tam dwu astronomów, o których całkowicie zapomniano i przestano im wysyłać racje żywnościowe, a także pensje. Miejscowi dokarmiali ich trochę mlekiem i podobnymi produktami, mieli jeszcze jakieś własne zapasy bakłażanów. To był dla nich trudny okres, bo Kazachstan odłączył się od Rosji i nikt nie wiedział do kogo należy baza i kto się powinien zająć tymi ludźmi.
 

 

Wracając jeszcze do domu braci: co w nim było takiego niesamowitego?
 

Oni zbudowali swój dom od podstaw. Składał się z przeróżnych dykt, ze starych afiszów pokomunistycznych i oczywiście wypełniony był po sufit obrazami Alfonsa. On zawsze uważał, że dom gotowy jest wtedy, gdy na ścianie nie ma żadnego białego miejsca. Obok znajdowała się pracownia Alfonsa z przeszklonym dachem, gdzie w spokoju malował swoje pejzaże. Ale wygląd tego miejsca to jedno. Druga sprawa to klimat, jaki tam panował. W domu Kułakowskich spotykali się artyści różnych dziedzin: muzycy, poeci, malarze. Wieczory spędzali przy fortepianie i gitarze. W powietrzu unosiła się artystyczna aura. Tam też mieszały się kultury, przychodzili Rosjanie, Kazachowie czy Polacy.
 

 

Mimo to Mieczysław i Alfons wyjechali z Kazachstanu i wrócili do Polski. Dlaczego?
 

Powrót do Polski zawsze był ich marzeniem. Przyjechali tu w 1996 roku w czwórkę: Alfons i Mieczysław ze swoją żoną Niną i córką Wandą. Pamiętam, jak Alfons po raz pierwszy odwiedził nas w Warszawie. Przywiózł ze sobą wielką mapę Polski i poprosił, abym zakreślił mu miejsca, gdzie mógłby malować pejzaże. Za pieniądze, które mieli ze sprzedaży domu w Ałmacie, Alfons kupił dużego kampera i zaczął jeździć po Polsce, malując obrazy. Oni mieli taki plan, żeby ściągnąć tu jak najwięcej rodziny. To się nie udało, ponieważ większość z krewnych już za bardzo wrosła w ziemię. W Polsce zamieszkali na prowincji, z dala od wielkomiejskiego życia i artystycznego środowiska. A przecież w Ałmacie było zupełnie inaczej.
 

 

To musiało być dla nich ciężkie doświadczenie, bo z tego, co mówisz, wynika, że wymarzona Polska okazała się dla nich samotnością…
 

Pod pewnym względem oni znaleźli się tutaj jak na jakieś banicji. Czasami Alfons jeździ do Olsztyna, gdzie ma grono przyjaciół, ale to nie jest to samo życie, jakie miał wcześniej. Tego im najbardziej brakuje. We wsi, w której mieszkają, praktycznie nie mają z nikim kontaktu. Wprawdzie są tam ludzie mówiący „dzień dobry” na ulicy, chodzi się do sklepu po mleko i jajka, ale na poziomie komunikacji artystycznej duchowego kontaktu nie ma. Teraz są zdani wyłącznie na siebie. I to jest trudna sytuacja, w której pojawiają się konflikty. Po pierwsze, Mieczysław i Alfons żyli zawsze w wielkiej symbiozie. Jeden drugiego wspierał i mieli wspólnego, jasno określonego wroga, jak chociażby system totalitarny, biedę czy brak domu. W Polsce niby już z nikim nie muszą walczyć, więc problemy pojawiły się między nimi. Po drugie, niestabilna sytuacja finansowa. Ich życie uzależnione jest od malarstwa Alfonsa, któremu raz na jakiś czas uda się coś sprzedać. A to się dzieje sporadycznie, bo Alfons jest bardzo wymagającym sprzedawcą, który umyślnie zniechęca kupca, np. zawyżając cenę. Po prostu robi wszystko, aby się obrazów nie pozbywać. Po trzecie, starość. Przecież Mieczysław ma prawie dziewięćdziesiąt lat. Męczy się i nie dotrzymuje kroku Alfonsowi. Wyobraź sobie, że jeszcze niedawno, codziennie o szóstej rano, razem spacerowali 3km po lesie. Dla Alfonsa, który w młodości był akrobatą, ciało jest niezwykle ważne, więc zmusza brata do ruchu, chce, aby nie poddawał się starości. To też prowadzi do konfliktu. Alfons wyśmiewa i szydzi z Mieczysława, wypomina mu, że jest stary, że się mu już nic nie chce, że zaraz umrze. Po prostu nie może zrozumieć brata, bo razem przez całe życie uciekali od śmierci.
 

 

Chyba jednak największym ciosem był dla nich pożar domu, który można zobaczyć w trailerze?
 

Odkąd ich poznaliśmy, nie pamiętam, aby doświadczyli równie dramatycznej sytuacji. To było tak, że Alfons dostał propozycję wystawy w budynku Komitetu Regionów w Brukseli. Bardzo się ucieszyliśmy i z Alfonsem, Mieczysławem i Wandą wybraliśmy się do Belgii, aby sfilmować ten wielki sukces. I właśnie wtedy spłonął dom Kułakowskich. W domu została Nina, a także mąż Wandy, który miał się wszystkim zaopiekować. Razem z sąsiadem dołożył za dużo drewna do starego kominka, no i wybuchł pożar. Wszystko spłonęło, w tym około 6 tyś. obrazów Alfonsa i cały dobytek przewieziony kontenerami z Kazachstanu. Na szczęście udało się uratować chorą Ninę, która nie mogła chodzić i leżała w łóżku. Wyniesiono ją z płonącego domu.

 


Jak to przeżyliście?
 

Wraz z Mieczysławem i Wandą wróciliśmy wcześniej z Brukseli. Alfons przewoził busem obrazy i miał do nas dołączyć za kilka dni. Dostaliśmy telefon, że płonie dom. Natychmiast pojechaliśmy na miejsce i widzieliśmy wszystko na własne oczy. Najbardziej baliśmy się reakcji Alfonsa. W dniu, w którym miał wrócić, czekaliśmy z całym komitetem powitalnym. Był lekarz, psycholog, rodzina i najbliżsi przyjaciele. Kiedy się dowiedział, nie załamał się. Powiedział tylko, że życie spłonęło i postanowił zacząć je jeszcze raz. I właśnie owo zaczynanie od nowa stało się głównym motywem dla filmu, ale też dla późnego życia Mieczysława i Alfonsa. Zacząłem śledzić z kamerą ich odbudowę, widziałem jak szukają nowego domu, jak Alfons odmalowuje swoje obrazy, spoglądałem na różne perypetie, czasem nie było łatwo, bo bracia wzajemnie się oskarżali, szukali winnego, Alfons pytał brata, dlaczego w tym domu musieli mieszkać. W ten sposób wyszły na jaw dobre i złe cechy braci, a ja je rejestrowałem.
 

 

A jak wyglądały ich losy po stracie domu?
 

Nowy dom postawili na miejscu starego. Niestety nie udało im się kupić działki gdzieś indziej, choć Alfons bardzo nalegał, aby zmienić otoczenie. On chciał mieszkać bliżej ludzi, w większym mieście, a Mieczysław, Nina i Wanda już nie chcieli nic zmieniać. Stanęło na tym, że marszałek województwa, w zamian za to, że obrazy z wystawy Brukselskiej trafią do muzeum, dał braciom pieniądze na odbudowę. Wtedy Alfons zaczął bardzo intensywnie odmalowywać obrazy, bo, jak wspominałem, dla niego dom nie istnieje do momentu, w którym każde miejsce na ścianie nie pokryje obraz.
 

 

W trailerze, który mi pokazałeś, widać, że bardzo ważną rolę w filmie pełni Wanda. Jej postać rozwija historię…
 

W pewnym momencie Wanda stała się ważną bohaterką. Wcześnie tak nie było, bo mieszkała z mężem. Swoją drogą, jej facet to niezły materiał na film. Kiedy Nina zachorowała, Wanda przeprowadziła się do braci, a po śmierci matki już tam została. Wytworzył się więc ciekawy trójkąt: bracia i Wanda. Poza tym ona jest artystyczną duszą. Pisze wiersze i gra na fortepianie, ale nie zrealizowała się pod tym względem. Alfons wciąż jej powtarza, że gdyby malowała, to by coś osiągnęła. Zresztą takie pretensje ma też do Mieczysława. Według niego sztuka może zbawić świat i każdy powinien być artystą, a zwłaszcza malarzem. Tak więc zrodził się konflikt, bo Alfons cały czas namawia Wandę i brata, aby rzucili wszystko i zaczęli malować, a im się po prostu już nie chce, nie mają siły i natchnienia. Problem polega na tym, że Alfons się spełnił jako artysta, a Wanda nie.
 

 

W trailerze jest też ciekawa scena, kiedy Wanda postanawia namalować autoportret…
 

Wanda zawsze o tym marzyła. Zapytałem ją, czy ma jakieś zdjęcia z młodości. Pokazała mi kilka fotografii i oniemiałem, bo wyglądała jak bogini. Po dłuższej rozmowie dowiedziałem się, że w młodości faceci zabijali się dla niej. Ale ona szukała pokrewieństwa dusz, nie interesowała się mężczyznami, którzy pragnęli tylko jej ciała. Relacje damsko-męskie zawsze były i są dla niej trudne, na tej płaszczyźnie nigdy nie zaznała szczęścia. Pozostała w niej jednak tęsknota za utracanym pięknem. Ona cały czas stara się być młoda, piękna, czuje się jakby była tą zmysłową kobietą na fotografii. Owszem, czas robi swoje, widać upływ lat, ale w duszy i w sposobie bycia, ona wciąż jest tamtą dziewczyną. To właśnie dzięki Wandzie mogę pokazać walkę braci o nieśmiertelność, o piękno fizyczne i duchowe. Oni przede wszystkim nie mogą pogodzić się z tym, że nadeszła starość, kres, więc należy ćwiczyć ducha, bo, jak mówi Alfons, stamtąd przychodzi śmierć.
 

 

Na początku rozmowy wspomniałeś, że pierwsze spotkania z Kułakowskimi były jeszcze bez kamery. Kiedy dokładnie i dlaczego zdecydowałeś się odwiedzić ich z kamerą?
 

Od początku chciałem o nich zrobić film. Kiedy ich odwiedzałem, czułem, że pewnego dnia chwycę za kamerę. Gdy Mieczysław wyciągnął starą walizkę filmów, które amatorsko kręcił, zobaczyłem, jak cudowny świat przedstawiają te materiały, jakie życie zostało tam zapisane. To były 16-tki i 8-ki, kręcone od lat sześćdziesiątych, które przedstawiały sceny z życia rodzinnego, narodziny córki, a także ekspedycje i różnego rodzaju defilady, bo Mieczysław filmował na zlecenie wojska, dzięki czemu wykształcił się jako operator. Te materiały bardzo mnie zainspirowały. Postanowiłem zrobić taki mix, swoistą układankę z tego, co ja nakręcę i co jest w archiwach. Tak więc zacząłem do nich jeździć z kamerą. To było na przełomie 2004/2005roku.
 

 

A czy Mieczysław i Alfons często oglądają te materiały? Jak wtedy reagują? Wzruszają się?
 

W sumie do tych materiałów powracają tylko wtedy, gdy jestem. To się wiąże z trudnościami, bo trzeba rozłożyć i uruchomić projektor. Ale część materiałów mają przegrane na kasety VHS. Dysponują też materiałami z lat 80., które kręcono na tym nośniku i te oglądają częściej. One przedstawiają urodziny braci czy spotkania artystów. Mam taką scenę, kiedy oglądają urodziny w Ałmacie, wszyscy tam tańczą, śpiewają i to bardzo ich wzrusza. Mieczysław od razu płacze, gdy to widzi.
 

 

Zdecydowałeś już o kolejności scen? Czy materiały archiwalne będą przeplatać się z tym, co nakręciłeś? Jaka jest proporcja pomiędzy nimi?
 

O końcowym układzie jeszcze nie zdecydowałem. Ja pracuję tak, że do ostatniej chwili nie wiem, jak sceny się ułożą. Oczywiście mówimy o płaszczyźnie konstrukcyjnej, bo ogólny zarys jest. W jakiej kolejności poukładam ujęcia, czy zdjęcia archiwalne będą na początku, a może będą przeplatać się z tym, co nakręciłem – to wszystko wyjdzie na stole montażowym. Ja wciąż uczę się tej opowieści i dziś nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć, co to będzie za film. Każda scena, którą nakręcę i każdy materiał archiwalny, który odkrywam, pcha mnie w nową stronę. Planuję też wybrać się jeszcze do braci z kamerą.
 

 

A czy swój materiał kręciłeś na taśmie?
 

Akurat „Braci” kręcę na wideo i to z dwu powodów. Po pierwsze, kiedy zaczynałem filmować, nie miałem żadnych funduszy i rejestracja na drogiej taśmie nie wchodziła w grę. Po drugie, chcę, aby mój materiał różnił się od taśm Mieczysława. To jest zupełnie inny okres i świat. Różnica w fakturze obrazu to podkreśla.
 

 

Większość filmów dokumentalnych poprzedza dokumentacja bez kamery. To jest niesamowite, że w przypadku „Braci” dokumentacja była równa okresowi, który spędziłeś z kamerą…
 

Ale ten czas bez kamery często bywa cenniejszy od tego, gdy kamera jest włączona. Dla mnie i Małgosi jest to doskonały moment do poznania bohaterów i przemyślenia, co warto sfilmować. Czasem wspólne przebywanie, jedzenie, oglądanie telewizji, spacery, pomagają dostrzec ciekawe rytuały. Trzeba zbierać informacje o takich ciekawostkach i potem się na nie zaczaić. Z doświadczenia wiem, że w dokumencie spektakularne rzeczy zdarzają się rzadko, jednak większość małych rytuałów, które przecież budują film, można dostrzec i do nich wrócić. Nie zawsze musimy mieć kamerę włączoną. Ważne, by samemu być czujnym, patrzeć i zbierać wszystkie bodźce.
 

 

To przypomina przygotowanie do strzału?
 

Dokładnie. Cały czas chodzisz i patrzysz, gdzie bohaterowie sie przemieszczają. Musisz wiedzieć, kiedy będą w danym miejscu, kiedy wrócą, gdzie powinieneś się ustawić i wreszcie strzelasz. Kiedy przygotujesz się z odpowiednim nastawieniem, to masz szansę, że zrobisz dobre ujęcie. Wielu dokumentalistom wydaje się, że wystarczy jakkolwiek uchwycić dane wydarzenie i film jest już gotowy. Myślę, że to jest zgubne podejście, bo nie ma w nim miejsca na interpretacje autora. Takie filmy pozbawione są zdania i nudzą widzów. Najciekawsza jest bowiem subiektywna refleksja autora. Dlatego, gdy najpierw obserwujemy oczami, dokumentujemy i zbieramy bodźce, ujęcia pokazują proces naszego myślenia podczas filowania. Czy z dobrej strony staliśmy, czy w dobrym momencie oddaliśmy strzał , pod jakim kątem, czy temperatura była odpowiednia, jaki był nasz nastrój – to wszystko można przeczytać w kadrach i to są elementy, które wpływają na siłę przekazu. Oczywiście trzeba mieć refleks, aby złapać istotne momenty, ale ważniejsze jest, jak to zarejestrujesz, a także, jak to zinterpretujesz. Ja zawsze staram się przenieść rzeczywistość na ekran w sposób twórczy i zinterpretowany. Z takich ujęć buduję scenę, z takich scen buduję film. Tylko wtedy film jest integralnie silny, ciekawy i ma nastrój.
 

 

I wtedy nie trzeba podpisywać filmu nazwiskiem, bo i tak wiadomo, kto jest autorem…
 

Zgadza się. To jest kwintesencja, aby każdy kadr był jak kod DNA, który jest przypisany dla każdego człowieka. Odbiorca, kiedy czyta ten kod, może się wiele o mnie dowiedzieć. Ale kod DNA mówi więcej o sprawach biologicznych. W przypadku filmu staram się przekazać informacje na poziomie duchowym, mówię o tym, co mnie interesuje, wzrusza, opowiadam o mojej wrażliwości artystycznej, o tym, jakim jestem człowiekiem, co czuję, gdy filmuję. Zawsze powtarzam moim studentom, że oglądając wasze materiały widzę, co myślał i czuł operator, czy był zainteresowany tematem, czy się przyłożył do pracy, itd. To funkcjonuje niczym rentgen i można prześwietlić każdy kadr.
 

 

A czy w filmie przewidujesz jakiś akcent demaskujący waszą obecność przy bohaterach? Mam na myśli coś w rodzaju pamiętnego zdania z „Argentyńskiej lekcji”: Nie jest łatwo panie Wojtku…
 

Nie razie tego nie planowaliśmy, zresztą takich rzeczy nie da się przewidzieć czy zaplanować. Kiedy odwiedzaliśmy braci, nie filmowaliśmy siebie. Jest kilka sytuacji, kiedy bohaterowie zwracają się do nas, ale unikamy tego. Taki skromny akcent, jak w przypadku „Argentyńskiej lekcji”, może akurat będzie. Zawsze w dokumencie walczymy o to, aby naszym dodatkowym atutem była prawda. Podstawą jest oczywiście story, która trzyma całą dramaturgię i gwarantuje, że wczuwamy się w bohaterów. Dbam o to, aby tak było w moich filmach i prowadzę widza językiem i strukturą filmu. Ale dodatkowo chcę powiedzieć widzowi, że oprócz tego, że historia jest ciekawa, to się wydarzyła naprawdę. I w tym dokument przebija fabułę. Naturalnie, że w „Braciach” musi być jakiś nagły zwrot akcji. Takim wydarzeniem jest pożar domu. Jednak jeszcze nie wiem, gdzie umieszczę ten moment, a w sumie ta decyzja zdeterminuje całą linię dramaturgiczną.
 

 

A czy podjąłeś już decyzję odnośnie długości filmu?
 

Staramy się zrobić dłuższy film. Problem w tym, że sporo festiwali wykreowało modę na długie dokumenty, a format poniżej godziny przypisany został telewizji. Nie jestem zwolennikiem takiego podejścia, bo wiem, jak ciężko zrobić dokument pełnometrażowy, który trzymałby w napięciu, a nie ciągnął tak, że ciężko się go ogląda. Mamy taki cichy plan, żeby materiał, który zebraliśmy, pozwolił nam zrobić film siedemdziesięciominutowy, aby był to format kinowy. Bardzo byśmy chcieli, aby udało się zrobić dystrybucję kinową. Ale na pewno nie będziemy na siłę rozciągać historii.
 

 

Wspomniałeś, że w projekt zaangażowała się już Telewizja Polska i Polski Instytut Sztuki Filmowej. Na pewno są więc jakieś pierwsze decyzje odnośnie premiery?
 

Tak. Premierę planujemy jesienią przyszłego roku, przełom sierpnia, września 2013. Wtedy „Bracia” powinni być już gotowi.
 

 

Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
 

Dziękuję.
 

 
rozmawiał Daniel Stopa