„GWIZDEK” GRZEGORZA ZARICZNEGO NA FESTIWALU SUNDANCE - WYWIAD Z AUTOREM

„Gwizdek” Grzegorza Zaricznego zakwalifikował się na Festiwal Sundance i powalczy o nagrodę dla najlepszego filmu krótkometrażowego. Film jest dokumentalnym portretem Marcina, początkującego sędziego piłkarskiego, który co tydzień prowadzi rozgrywki ligi okręgowej. Zapraszamy na wywiad z autorem.

Na początku chciałem zapytać, czy podczas realizacji zdarzały się momenty, że czuł się pan zagrożony? Chyba dla bohatera „Gwizdka” strach jest nieodzowną częścią jego pracy?

Grzegorz Zariczny: Przy każdym filmie, który robię, czuję zagrożenie przed samym sobą. Zawsze boję się, że nie starczy mi umiejętności, rzemiosła filmowego, przygotowania, by jak najlepiej opowiedzieć o czyimś życiu. To jest przecież ogromna odpowiedzialność, kiedy stawia się przed człowiekiem kamerę. W końcu bierze się czyjeś życie w swoje ręce i trzeba je zawrzeć w tych kilkudziesięciu minutach. Nie można robić co się żywnie podoba. Bohater powierza ci swoje życie i w pełni ci ufa. Najgorzej w życiu jest skrzywdzić drugiego człowieka. Niestety, kamera ma do tego predyspozycje. Trzeba uważać. Bardzo. Zawsze o tym pamiętam. Jeśli czuję, że filmem mogę zrobić bohaterowi krzywdę, to się wycofuję, bo film nie jest w życiu najważniejszy. Bardzo cenię sobie współpracę z operatorką Weroniką Bilską. Przy niej moje poczucie zagrożenia przed samym sobą maleje. Wiem, że jak robię coś źle, to ona natychmiast mi to zdecydowanie powie. Weronika nie zgadza się na to, bym pracował poniżej swoich możliwości. Nie włączy kamery, jeżeli czuje, że nie daję z siebie wszystkiego. Jest dla mnie wielkim wsparciem. Marcin bardzo polubił Weronikę. Do dziś pyta mnie, co u niej słychać. Myślę, że też czuł się przy niej bezpiecznie.
 

 

W jednym z wywiadów wspomniał pan, że „Gwizdek”, podobnie zresztą jak „Marysina polana”, powstał z osobistej inspiracji…
 

Tak. Jeszcze całkiem niedawno sam byłem sędzią piłkarskim. Dorabiałem tak w weekendy. Nigdy nie awansowałem z najniższych szczebli gdzieś wyżej. Natomiast nie ukrywam, że sędziowanie na najniższych szczeblach było dla mnie emocjonalną petardą. To na sędziego kieruje się cała agresja stadionowa. A co on jest winien? Przecież stara się, utrzymuje koncentracje przez 90 minut, aby nie popełnić błędu, co wcale nie jest łatwe przy wysiłku fizycznym. Wszystkim wolno popełnić w trakcie meczu błąd, ale nie sędziemu. Niestety, on najbardziej obrywa, nawet jak ma rację. Sędzia też bardzo przeżywa mecze. Natomiast wszyscy myślą, że to taki człowiek bez serca. Wróg na starcie. Że nie ma życia i problemów dnia codziennego. Pomyślałem, że warto zrobić taki film, który zmienia ten wizerunek i staje w obronie sędziego. Film w ogóle powinien być w obronie, a nie przeciw człowiekowi.
 

 

Pomyślał pan, że warto zrobić taki film i trzeba znaleźć bohatera. Trudno było przekonać Marcina do realizacji? Trudno było zdobyć jego zaufanie?
 

Z Marcinem znałem się ze wspólnego sędziowania meczy. Raz on był na środku, a ja na linii, a innym razem na odwrót. To nas w jakiś sposób zbliżyło. Myślę, że gdyby do Marcina zgłosił się obcy reżyser i powiedział, że chce o nim zrobić film, to Marcin nie zgodziłby się. Często spotykałem się z Marcinem i rozmawiałem z nim o tym, jak wyglądałaby nasza praca przy powstawaniu filmu. Dopiero po tych rozmowach Marcin poczuł, że warto zaangażować swój czas i swoje życie w coś takiego jak film. Nasz film, nie mój. Bo od początku zależało mi, aby Marcin miał tę świadomość i wiarę, że to będzie coś ważnego nie tyle dla mnie, ale przede wszystkim dla niego…
 

 

Często podkreśla pan, że bohater jest najważniejszy. W rozmowie z Lechem Molińskim powiedział pan tak: W dokumencie chcę dawać coś też bohaterom, trochę na wzór Jacka Bławuta. Co „Gwizdek” dał Marcinowi?
 

Radość. Po prostu radość z tego, że spotkało się dwoje ludzi, gdzie jeden chciał wysłuchać drugiego. Strasznie dziś pędzimy i nie mamy dla siebie czasu. Nie mamy czasu na spotkanie z drugim człowiekiem. Ja wierzę w te wszystkie małe spotkania, które możemy dać sobie. Warto czasami zatrzymać się. Choćby na pięć minut. I podnieść głowę. Nie patrzeć na chodnik tylko spojrzeć na kogoś, kto być może bardzo wiele może od ciebie dostać. Marcin powiedział mi kiedyś, że najważniejsza rzecz jaka go spotkała w tym roku, to właśnie to, że robimy ten film. Na początku nie wierzył, że można o nim zrobić film. Wydawało mu się, że w jego życiu nie ma nic ciekawego. Przecież ciekawi są lekarze, literaci, artyści. To o nich często robi się filmy i ich pokazuje w telewizji. To poczucie, że on też jest ważny, jest tym, co udało mi się najbardziej dać Marcinowi. Dziękuję mu bardzo, że miał odwagę opowiedzieć o sobie. Tak prawdziwie. To jest dzisiaj bardzo rzadka cecha. Wiem, że wiele radości dały mu też festiwale, na które czasem ze mną jeździł. Miło spędzał tam czas. Mógł przez chwilę nie myśleć o problemach dnia codziennego.
 

 

Mówi pan, że często robi się filmy o lekarzach, literatach, artystach. Z kolei akcja „Marysinej polany” i „Gwizdka” rozgrywa się na prowincji, z daleka od miejskiego zgiełku. Życie prowincjusza najbardziej pana interesuje?
 

Bardzo nie lubię określenia, że ktoś jest prowincjonalny, z prowincji czy prowincjuszem. To takie określenie, które wychodzi z ust ludzi mieszkających w mieście i jest skierowane do tych, co w tym mieście nie mieszkają. Prowincjonalnym czy prowincjuszem może być również ktoś z samego centrum miasta…
 

 

Dla mnie jednak to określenie ma przede wszystkim znaczenie geograficzne, nie ma wymowy negatywnej. Sam wychowałem się na wsi i z własnego doświadczenia wiem, że często mówi się tam: u nas na prowincji…
 

Ja również dzieciństwo spędziłem na wsi, która obecnie przekształciła się w sypialnię dla Krakowa. Nigdy nie mieszkałem dłużej w mieście. A jak już mieszkałem, to czułem się tam nie najlepiej. Ja nie potrafię tak szybko chodzić, jak chodzi się w mieście, co nie znaczy, że nie jestem pracowity. Zawsze jestem w potwornym stresie, kiedy dojeżdżam pociągiem do Warszawy i z niego wysiadam. Mam wrażenie, że zaraz wszyscy mnie zdeptają. Serce mi wali ze strachu. Jednak do miasta wpadam często i dużo od niego dostaję, ale nigdy nie zrozumiem, co znaczy żyć w mieście. Dlatego opowiadam o życiu poza miastem, które bardziej znam. Dzięki temu jest szansa, że popełnię mniej błędów przy tworzeniu historii, a co za tym idzie, nie skrzywdzę bohatera pokazując jego życie.
 

 

Odnośnie nie krzywdzenia bohatera. Bardzo spodobała mi się wypowiedź, w której podkreślał pan rolę edukacji filmowej (Szkoła Wajdy) i doskonalenia własnego warsztatu po to właśnie, by nie krzywdzić bohatera. Dobry i sprawny dokumentalista to ten, który bohatera nie krzywdzi?
 

Mówi się, że film może zrobić każdy, szczególnie dokumentalny. Nie do końca w to wierzę. Widziałem wiele realizacji filmowych, gdzie twórca wpadł do bohatera na jeden dzień, wyharatał z niego najbardziej bolesne i intymne rzeczy, używając przy tym najprostszych metod i zmontował film pod siebie, efekciarsko, telewizyjnie, byle tylko krew i łzy. Nie ma tam miejsca na uwagę, czułość, a realizator uważa się za wielkiego reżysera. Natomiast bohater siedzi w domu i jest mu przykro, bo wie, że to, co zobaczył na ekranie, nie jest do końca prawdziwe, mija się z rzeczywistością. Jest w Polsce kilka stacji telewizyjnych, których nie będę wymieniał, a które niestety żerują na ludzkiej krzywdzie. Teraz jestem w trakcie realizacji kolejnych filmów dokumentalnych i za każdym razem muszę tłumaczyć się, że ja nie jestem taki, jak telewizja. Zdarza mi się, że ludzie reagują na kamerę agresją i rozumiem ich. Mam duży żal do tych kilku stacji telewizyjnych. Tam nie walczy się o człowieka. Takie miejsca chociażby jak Szkoła Wajdy uczą tej walki, uczą rzemiosła, uczą ciężkiej pracy filmowej i nie pozwalają na to, aby za pomocą kamery zrobić komuś krzywdę. Bo bez właściwego rzemiosła bardzo łatwo zadać tę krzywdę. Bardzo łatwo poczuć się reżyserem przez duże „r”. Niestety, często kosztem kogoś. Ci twórcy nie mają w sobie pokory, która bardzo często bierze się z braku właściwego warsztatu, a jak zwróci się im uwagę, to śmiertelnie się obrażają. Ja cały czas staram się rozwijać swoje filmowe umiejętności i bardzo liczę się z uwagami innych. Wciąż popełniam błędy przy tworzeniu filmów, ale staram się wyciągać z nich wnioski.
 

 

„Gwizdek” pojawił się w momencie, gdy w Polsce i na Ukrainie było Euro. W telewizji piękne stadiony, kolorowi kibice i gwiazdy piłkarskie, czyli tzw. „ futbolowe święto”. W „Gwizdku” jest zupełnie inaczej. To porównanie przyszło mi do głowy, gdy jeden z zawodników mówi: Panie sędzio to nie jest na stadionie, co to pana interesuje?, a za końcową linią dochodzi do rękoczynu…
 

Bardzo liczyłem na to, że uda się pokazać „Gwizdek” w telewizji przed lub w trakcie Euro 2012. Chciałem, aby widz mógł troszkę zobaczyć, z jakich to źródeł wyrasta nasz cały „wielki” polski świat piłkarski. Przecież to wszystko zaczyna się na tych najniższych szczeblach i przenosi wyżej. Ale nie był to mój główny cel przy powstawaniu filmu. Nie zrobiłem tego filmu by walczyć z polską piłką. Bo piłka nożna sama w sobie nie jest zła.
 

 

Na koniec chciałem zapytać o dalsze plany? Podobno Marcin ma dostać małą rólkę w pana pierwszej fabule?
 

Zaczynam powoli pracować nad filmem fabularnym. Być może będzie to pełna fabuła, a być może krótkometrażówka. Projekt rozwijam w Szkole Wajdy i na obecnym etapie nie myślę o długości filmu. Póki co, staram się jak najlepiej opowiedzieć pewną historię, jak najlepiej przełożyć ją na scenariusz filmowy. Napisanie dobrego scenariusza nie jest łatwe i wymaga ciężkiej pracy. Wykładowcy ze Szkoły Wajdy bardzo w tym pomagają. Są dla mnie dużym wsparciem. Czuję się przy nich bezpieczniej, bo to nie jest tak, że jestem fantastycznym reżyserem, który wszystko wie najlepiej. Przy każdym moim kolejnym filmie mam wrażenie, że wiem coraz mniej i czuję się coraz bardziej „malutki”. Ale lubię opowiadać historie za pomocą obrazu. Lubię, kiedy aktor czy bohater filmu dokumentalnego cieszy się ze mną z tego, że robimy film. Mimo że za każdym razem jest to bardzo ciężka praca dla obu stron. Jeśli Marcinowi, bohaterowi „Gwizdka”, będę mógł dać radość z tego, że zagra u mnie w fabule małą rolę, to ma ją zagwarantowaną. Zresztą, zawsze w fabule będę czerpał z doświadczeń dokumentalnych. Mocno wierzę w siłę dokumentu w filmie fabularnym.
 

 

Dziękuję bardzo za rozmowę.
 

Dziękuję.

rozmawiał Daniel Stopa