Dlaczego nie kręcę horrorów

W dzieciństwie błąkałem się wśród zbroi, halabard, kościotrupów, ruin, za przyjaciół miałem sarnę, kawkę i psa, byłem nieśmiały. Właściwie powinienem kręcić horrory. Rozmowa z Jackiem Bławutem, reżyserem dokumentalistą i operatorem

 

 Katarzyna Bielas, GAZETA WYBORCZA
 

Czy film "Jeszcze nie wieczór" grany od jutra w kinach, o Domu Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie, to fabuła, czy dokument?

- Kiedy czytam recenzje, to myślę, że nawet znawcy filmu są zdezorientowani. Na przykład taka scena w gabinecie dyrektorki. Dyrektorka Grażyna Suchocka rozmawia z panią Zofią Perczyńską, która nie dosłyszy. Poprosiłem jeszcze Suchocką, żeby mówiła bardzo cicho, dlatego Perczyńska zirytowana: - Mów głośniej, przecież wiesz, że nie słyszę.

Recenzentom wydaje się, że to, co jest podpatrywane, musi być robione dokumentalnie. Nic bardziej mylnego. Po prostu włączam myślenie dokumentalne.

Na czym ono polega?

- Tekst dialogów w filmie był zapisany w scenariuszu, ale gdybym miał go dokładnie realizować, umarłbym z nudów. Bo cóż nudniejszego niż odrabianie tego, co już ma się w głowie? Jestem strasznie zmęczony fikcją, fabułą, konwencją, umownością. Nigdzie nie widzę prawdy, to mnie po prostu zabija.

Na planie "Jeszcze nie wieczór" nie było krzyków: kamera, akcja, poszło, tego całego zamieszania, fabularnej fabryki. Mieliśmy zasadę, że jeśli aktor zapomina tekstu albo usiądzie nie tam, gdzie trzeba, nie przerywamy ujęcia. Wszyscy muszą - jak to się mówi - dopłynąć do brzegu.

W dokumencie ważna jest cierpliwość, stosunek do ludzi, umiejętność słuchania. Jeśli człowiek, z którym się rozmawia, nie czuje, że jest słuchany, to po filmie. Muszę dużo dać z siebie, tyle, ile dam, dostanę w zamian.

Czasem spoglądałem w niebo i mówiłem: Panie Boże, w dokumentach mi sprzyjałeś, może i tu byś mi coś podrzucił, podreżyserował.

Jak pan unikał fikcji w fabule?

- Kiedy robiłem casting, wolałem kogoś, kto naprawdę kuleje, ma problemy z pamięcią albo astmę, niż żeby się tego uczył, udawał. Prawdziwsze jest, jeżeli pan Wieńczysław Gliński musi zatrzymać się, wyciągnąć inhalator, bo ma problemy z płucami, niż gdyby inhalator był tylko rekwizytem.

Dla mnie bogatsza, ciekawsza jest osoba, która naprawdę potrzebuje powietrza. Albo balkonika, jak pan Gruca. Jeśli pan Roman Kłosowski słabo widzi i zawsze chodzi z radyjkiem przy uchu, to u mnie w filmie też go ciągle słucha.

Przez 20 lat, jako operator, pielgrzymowałem po świecie z Papieżem i mogę powiedzieć, że im był starszy, ułomniejszy, tym coraz więcej go było w moim sercu, we mnie. Byłem blisko, czasem złapałem go pod ramię, bo była fałda na dywanie. Bywało, że nie wiedział, kto mu pomaga. Ale dla mnie stawał się coraz większy, od kiedy zaczął przemawiać głosem doświadczenia, losu, cierpienia. W czasie kręcenia "Jeszcze nie wieczór" zauważyłem, że ekipa zaczęła inaczej się zachowywać. Zmienili się.

Co robili?

- Wiadomo, jacy na co dzień jesteśmy niecierpliwi wobec starych ludzi. A tu widzę, że wózkarz czy charakteryzator prowadzi panią Danutę Szaflarską czy Irenkę Kwiatkowską delikatnie, pod ramię, na ławeczkę, okrywa kocykiem, pyta, czy przynieść ciepłą herbatkę, odprowadzić na siusiu.

Może przez całe życie nie dotknęli swojej babci czy dziadka, nie mieli okazji, czasu albo się wstydzili. A tu pod płaszczykiem obowiązków mogli naraz dotknąć starości. Myślę, że posmakowali uczuć, których nie znali, a których pragnęli.

W tym filmie pielęgniarza gra młody, wytatuowany mężczyzna. Znamy go z pana dokumentu "Born dead" - był więźniem, który zajmował się dziećmi upośledzonymi w ramach programu resocjalizacyjnego o nazwie "Duet". To, co pan mówi o dotyku, to jakby z tamtego filmu.

- Dokładnie. Przez dziewięć miesięcy robiłem film, nakręciliśmy 50 godzin z różnymi parami więźniów i dzieci upośledzonych, ale ciągle nie miałem tego bohatera, na którego czekałem. Bo w dokumencie jest tak jak w fabule - to bohater decyduje. Jeden może mieć niebywałą historię, a nikt go nie słucha, inny nie ma historii, a wszyscy słuchają go z otwartą paszczą. Potrzebny jest magnetyzm, magia.

No więc chodziłem sobie po więziennym korytarzu kompletnie zrezygnowany i nagle przez uchylone drzwi zobaczyłem Robercika - tatuaże, niebieskie oczy, mocne spojrzenie. To się czuje natychmiast.

Co się czuje?

- Taki przypływ. I od razu myśl: to jest on.

Przy każdym swoim bohaterze pan to czuje?

- Tak, nawet oglądając zdjęcie. Tak było np. w wypadku filmu "Miałem przyjaciela" - o chłopaku z Legii Cudzoziemskiej, któremu amputowano nogę w Sarajewie. Ktoś mi pokazał zdjęcie ze szpitala - wychudzony, zapadnięte oczy. Zobaczyłem w nich ból, straszne cierpienie. Od razu chciałem go poznać. Film może dać dużo energii, może człowieka podnieść, zbudować, dodać sił do życia.

Widzowi?

- Bohaterowi! Widzowi też, przy okazji.

Pan robi film dla jego bohatera?

- Przede wszystkim. Lekarz ma słuchawki, narzędzia, bada człowieka, a ja mam film. Dla mnie najważniejsze jest, żeby dokonać czegoś dla kogoś. Kiedy się to udaje, odczuwam wielką radość. Aktorzy ze Skolimowa, grając w "Jeszcze nie wieczór", też podładowali akumulatory, dom stał się dzięki temu pogodniejszy.

Nie chciałbym używać wielkich słów, ale z Robertem to stał się cud. Przesiedział osiem lat w zakładzie karnym, pobicia, rozboje, wychowało go więzienie. A dzisiaj jest fantastycznym człowiekiem, poznał wspaniałą dziewczynę, nauczycielkę matematyki, niedługo ślub, nie pije, nie pali, pracuje. Chce uratować swojego brata, który powędrował jego tropem. Przez to, że zagrał u mnie w filmach, spłacił długi.

Cudu dokonał program resocjalizujący czy pański film?

- Jesteśmy współautorami cudu. Gdyby nie było programu, nie byłoby filmu, ale to ja Roberta wybrałem i przekonałem dyrektora więzienia, żeby go wziął do programu, mimo że według ich kryteriów był za młody.

Czy ten cud ma jakieś racjonalne podstawy?

- Myślałem, że jeśli Robert zetknie się ze światem dzieci upośledzonych, to one wydobędą z niego wszystko, co najpiękniejsze. Robiłem wcześniej "Nienormalnych", "Pawła", wiele czasu spędziłem w tym świecie. Najpiękniejsze, co mnie w życiu spotkało, to właśnie tam, z tymi upośledzonymi dziećmi, z tymi ludźmi.

Co pan od nich dostał?

- Dla mnie ludzie upośledzeni są piękni, nieskażeni. Mają niebywałą czystość uczuć, żadnej kalkulacji, cwaniactwa.

Jeśli chce pani odpocząć, jeśli chce się pani zrelaksować i przeżyć coś wyjątkowego, to niech się pani z nimi spotka. Czasem myślę, że ludzie zamiast na Riwierę, Ibizę, do Miami powinni jeździć do takiej szkoły życia, ośrodka, pomieszkać tam chociaż parę dni.

W "Born dead" Robert to nawet mówi: biorę sobie któregoś z tych małych, sadzam na kolanach i od razu się wyciszam, uspokajam. On to mówi z własnego doświadczenia - pan też?

- Tak. Kłopotem jest nawet wzięcie własnego dziecka na kolana. Mamy problemy z okazywaniem uczuć, z dotykiem. Kiedy dotykamy niechcący kogoś w windzie, w kinie, w zatłoczonym tramwaju, to jest horror. A dotyk jest przecież przepiękny i te dzieci uczą, żeby się człowiek nie krępował. Mówię tu oczywiście o pięknym dotyku, nie o "złym dotyku", ale to jest jasne.

Czy powiedziałem w ogóle, dlaczego tak długo szukałem i o czym tak naprawdę chciałem zrobić ten film?

Domyślam się, że nie o programie "Duet", tylko o człowieku, tajemnicy.

- Chciałem zrobić dokument o rodzeniu się uczuć. Dosłownie. Powiedzieć się tego nie da - bo jak? Że poczuło się ciepło? Postanowiłem pokazać, jak na naszych oczach wykluwają się i wzrastają. Sfilmować!

Przychodzą na myśl filmy przyrodnicze o rozwijaniu się kwiatów, długo filmowane, puszczone w przyspieszonym tempie.

- A ja sfilmowałem uczucia! Na początku, kiedy dzieci dotykały Roberta, widziałem, jak prąd przez niego przebiegał. Ja też to miałem, kiedy pierwszy raz zetknąłem się z tym światem. Każdy to ma, jeden potrzebuje godziny, drugi miesiąca. Są rodzice dzieci upośledzonych, którzy całe życie nie mogą pokonać tego progu.

Panu ile to zajęło?

- Ze trzy godziny, to było przy "Nienormalnych". Pamiętam, że wstydziłem się niepokoju, który się we mnie rodził, moich bloków. Pomyślałem: kto będzie chciał tych ludzi oglądać? A już za chwilę: Jacek, idiota jesteś!

A kiedy zobaczyłem Robercika, pomyślałem: będę na pewno świadkiem pięknych rzeczy. I tak się stało, im dalej, tym było piękniej. Niesamowite było patrzeć, jak w kontakcie z dziećmi nadstawia się, wystawia na różne uczucia, podsuwa swoje ciało.

Całe wytatuowane.

- Dla dzieci to nic nie znaczyło, one nawet nie wiedziały, co znaczy "więzień". Był szczery, dawał im ciepło, one go kochały, a on zaczął to oddawać. Myślę, że pierwszy raz w życiu dotykał tak drugiego człowieka, potrafił go przytulić. Naprawdę to sfilmowałem. To się działo i nikt mi nie powie, że w filmie tego nie ma.

Czy umiejętność przełamywania blokad przenosi się do normalnego życia?

- To zależy, na ile nasz pancerz jest gruby. Nie wszystkie moje blokady się poddały, ale dam głowę, kładę ją pod topór, że film "Nienormalni" nauczył mnie innego patrzenia na ludzi. Mówiąc po prostu, lubię teraz ludzi i tyle. Nienawidzę filmów, które odpychają, odrzucają mnie od człowieka, które pokazują to, co w nas najgorsze, smrodliwe, obrzydliwe. To jest modne i zaczyna się robić jedynym kryterium sztuki. Może takie filmy powinno się robić, ale według mnie nie zbliżamy się dzięki nim do siebie. My i tak się ciągle oddalamy. To po co to jeszcze podgrzewać?

Zastanawiał się pan, skąd w panu taka chęć otwarcia się, wrażliwość?

- No właśnie. Właściwie powinienem kręcić horrory.

Dlaczego?

- Nie wiem, może przez to dzieciństwo na odludziu. Wychowywałem się w średniowiecznym zamku w Grodnie, ojciec tam był kustoszem. Byłem ciągle sam, do siódmego roku życia, kiedy poszedłem do szkoły, widywałem najwyżej w lecie parę osób. Błąkałem się wśród zbroi, halabard, kościotrupów, ruin, za przyjaciół miałem sarnę, kawkę i psa, byłem nieśmiały.

Może raczej powinienem czerpać z tego zamku z kościotrupami. Nie dociekałem, jaki jestem ani dlaczego. Ale może z czasem się to wyjaśni, może jakiś sen dostanę, jakąś wizję, trop. Na przykład usłyszę głos: jesteś taki, bo twój prapradziadek szarżował pod Somosierrą.

A szarżował? Dlaczego się pan tak śmieje?

- Bo szarżował. Śmieszy mnie, że o tym nagle mówię, choć nie planowałem.

Powie pan o rodzinie?

- Nie powiem.

Dlaczego?

- Bo to efektowne.

Przekonał mnie pan. Zaiste, dobre wyjaśnienie.

- Nie będę opowiadał, że dziadek Strzelbicki, ojciec mamy, był hrabią od dziewięciu pokoleń, wielka rodzina, Jan, jego tata, był kapitanem w powstaniu styczniowym, te sprawy. A jego ojciec ożenił się z siostrą papieża. Był oficerem w wojskach napoleońskich, w Hiszpanii poznał siostrę Piusa IX. Mój dziadek miał dziewięć córek, dziesiąty był wujek Jurek, spadkobierca nazwiska. A więc nie dość, że prapradziadek szarżował pod Somosierrą, to jestem z rodziny papieskiej. Nie mogę już o tym, to są bzdury.

Nie widać po panu miłości do tradycji.

- Bo mam przesyt. Od rana do wieczora słuchałem o pałkach hrabiowskich, o majątkach, tale-rzach. Żeby pani zobaczyła siostry mojej mamy, jak podają widelce do stołu, jak terroryzują dzieci w siedzeniu, jedzeniu, zachowywaniu się. Nie chcę nawet mówić.

Przecież mówimy o śnie. Czy w tym śnie pojawia się komuna?

- Komunizm zniszczył moją rodzinę, wszystko stracili, majątki na wschodzie, przyszłość, społeczną pozycję, szacunek, dziadek był wykształconym człowiekiem. Poukrywali się, gdzie kto mógł, żyli jak myszy pod miotłą, w średniowiecznym zamku albo w kioskach, gdzie sprzedawali gazety. Papiery pochowali, popalili. Kiedy weszli Rosjanie, chcieli dziadka rozstrzelać. Najmłodszy syn, ten wujek Jurek, chciał go ratować, doznał szoku, miał cukrzycę, zmarł po pięćdziesiątce. Dziadek się do partii zapisał, bo bał się o rodzinę.

A pan w tym wszystkim?

- Wszyscy się poukrywali, to jaki ja miałem być? Byłem nastawiony aspołecznie wobec wszystkiego, co się działo w Polsce. Nie mogłem robić takich filmów jak moi koledzy, dotykających spraw politycznych. To było dziwne dla mnie, że mam brać na to pieniądze od komuny. A jak oni jeszcze mi każą coś wyciąć, położą film na półkę? Byłbym wtedy sławny w środowisku i wszyscy byliby zadowoleni - i komuna, i twórcy. Ale ja tak nie chciałem, nie chciałem mieć z tym nic wspólnego i robiłem filmy sportowe - "Ślizgiem do nieba" o Waldemarze Marszałku, sześciokrotnym mistrzu świata w sportach motorowodnych, "Superciężki". Sport zresztą lubiłem, byłem operatorem, myślałem obrazem.

Nie było dla mnie ważne, czy moi koledzy, którzy próbowali dostać się na studia, zapisywali się do partii, nie myślałem o nich w sposób krytyczny. Nie uważam tego za jakieś zło, ale ja tak nie postępowałem - bo we mnie była jakaś sprawa, której się nie mogłem sprzeniewierzyć. Działałem nie przez walkę z komuną, tylko przez opuszczenie terenu, nieuczestniczenie.

W końcu się pan złamał, zrobił dokumenty o pilocie Stanisławie Skalskim i asie podziemnego wywiadu Kazimierzu Leskim, polskich patriotach dręczonych w stalinowskich więzieniach.

- Pozazdrościłem jednak kolegom, że wszyscy tacy ważni, podziwiani, a ja formą się zajmuję. Ja, młody patriota, miałem jeden cel - żeby tych ludzi zapisać. Myślałem sobie: nikt tego filmu nie będzie chciał, to jasne, ale niech sobie leży, może ktoś za 50, 100 lat to wykopie i powie: Boże, kto to był, taka postać, pilot, rycerz.

Już zgłaszając pomysł, napisałem lipę, że "Cyrk Skalskiego" to będzie film o lataniu, o wojnie, nie wspomniałem o latach powojennych. Redaktorzy wiedzieli, co kombinuję, ale musieli mieć podkładkę.

W moich filmach nawet nie pada słowo "komuna", mogły się dziać na księżycu. Chciałem pokazać, że Skalski jest ponad to, że Leski nie będzie opowiadał - ten mnie katował, polewał na mrozie lodowatą wodą, nabijał na nogę od stołka, szukajcie go. Zresztą on naprawdę taki był, nie chciał odwetu. Żałował tylko, że przez dziesięć lat, które spędził w więzieniu, nie mógł być pożyteczny dla ojczyzny.

Pan też jako filmowiec chciał być taki.

- Tak, my z tamtym smrodem nie mamy nic wspólnego, my tu mówimy o kondycji człowieka, o tym, ile człowiek może naprawdę znieść, o jego niebywałej woli walki. Myślałem sobie: to dopiero ich wkurzy, jak tam ani słowa nie będzie o nich.

Filmy i tak zapółkowano.

- Na krótko, bo komunę szybko szlag trafił.

Jak ducha patriotycznego w dzieciństwie w panu kultywowano?

- Jak to jak? U mnie w rodzinie o niczym innym się nie mówiło, tylko o przeszłości. Dziadek, który mieszkał z babcią w Jedlinie Zdroju, opowiadał ciągle o Piłsudskim, o Legionach itp. To był duch szabli, tradycji, arystokracji, do której nawet dziś wstyd się przyznawać, nie jest modne mówić, że dziadek był hrabią.

Niech pan pomyśli jak filmowiec, Somosierra, "Rękopis znaleziony w Saragossie"

- Mój drugi dziadek, Bławut, był sztygarem w kopalni, chodził w cylindrze, miał własną kamienicę i był bardzo szanowanym człowiekiem. Mało go pamiętam, ale czuję, że jestem z niego dumny. Też był patriotą, w czasie okupacji nosił literkę "P", co jest tym bardziej dziwne, że jego żona, moja babcia, była Niemką. Jeden jego syn był w Wehrmachcie, a drugi w wojsku polskim, rodziny były wtedy podzielone.

A tradycja papieska była przekazywana?

- Będziemy o tym opowiadać? Mam gazetę z 1935 roku, przed wybuchem wojny domowej w Hiszpanii. Hiszpanie szukali dziadka, bo należał mu się spadek po tych Piusach, jakiś potworny majątek, winnice pod Barceloną itp. Mamy gdzieś dokument. A potem wybuchła wojna domowa w Hiszpanii, potem komuna i wszystko przepadło.

Znowu się pan śmieje.

- Bo tym żyje moja rodzina do dziś.

Wizją, co by było gdyby

- Nie wizją! Niektórzy jeszcze dziś próbują coś na własną rękę zdziałać, odzyskać, może coś nie przepadło, może jakieś siodło srebrne się trafi albo zastawa. Ja się z tego śmieję, ale moja mama ma mi to za złe.

To może pomówmy o pielgrzymkach.

- OK, o tym mogę. Papież jest częścią mojego życia, 20 lat jeździłem z nim po świecie, pierwszy raz za komuny, w stoczni, w 1987 dwa tygodnie byłem z Papieżem w najgorętszych momentach. Podróżowałem, cały czas szukając blasku, że może jeden z promieni na mnie padnie, szukałem, czułem, że będąc blisko, będę bliżej tajemnicy.

I dał?

- Dał, w pewnym momencie zrozumiałem, że ta tajemnica jest w nas i że trzeba szukać w sobie, a nie na zewnątrz, i to było całe odkrycie 20 lat podróży! Mówię o duchowości: żeby ją odnaleźć, trzeba zacząć od siebie.

A ja oglądam pańskie filmy i widzę, że lubi pan herosów. Taki np. "Wojownik".

- Ale przegranych. Nie pokazuję tych, którzy zwyciężają, tylko tych, którzy się podnoszą po porażce albo muszą pokonać jakąś niebywałą drogę. "Wojownik" to Marek Piotrowski, kick bokser, mistrz świata, kiedyś gwiazda, teraz częściowo sparaliżowany. Także psychicznie: okazało się, że syn nie jest jego dzieckiem, rodzina go opuściła. Ale ten unicestwiony przez życie heros staje do walki o siebie.

I o film. Słyszałam, że pana cenzurował, nie chciał np. zgodzić się na wypowiedź innego sportowca, że przyczyną jego choroby jest przyjęcie 10 tysięcy ciosów.

- Muszę przyznać, że się zdenerwowałem.

Dziś myślę, że w jego przypadku ważne jest to, co on uważa, bo to mu daje nadzieję.

Kiedyś powiedział: Słuchaj, ja mam tylko swoją historię i ona jest w twoich rękach.

Miałem trudną sytuację, bo nie mogłem zwątpić, powiedzieć, że jego historia w okrojonym wydaniu mnie nie interesuje. Musiałem być z nim, bo to byłby następny cios, a ja chciałem, żeby on się podniósł, nie myślał, że znów został oszukany.

Nie przesadza pan? Stał się pan jego zakładnikiem.

- Własnym, swoich zasad.

Oj, skomplikowane to robienie filmów dokumentalnych, włazi w życie, do głowy, wszędzie. Ale taki jest prawdziwy dokument. Film filmem, a człowiek człowiekiem. Mogę kogoś pogrążyć albo wynieść w górę. Filmem można zabić, unicestwić drugą osobę.

Zawsze się pan tak zaprzyjaźnia z bohaterami?

- Tak, i to zaprzyjaźnianie się, poznawanie, trwa bardzo długo. Wyjmuję kamerę dopiero, kiedy bohater tego chce, to on decyduje. Nie mówi oczywiście: teraz możesz kręcić. Wyczuwam to. Nieraz zanim to nastąpi, mija wiele miesięcy, a czasem wiele lat, tak było w wypadku "Szczura w koronie". To mój najbardziej osobisty film.

Bo filmował pan swoją przyjaźń z 33-letnim, pogrążającym się alkoholikiem?

- Tak, przyjaźń z moim Michałem. Przez pierwsze miesiące on był bohaterem filmu, a ja reżyserem. Potem stał się przyjacielem, a ja jego Jacusiem. Zapomnieliśmy o filmie, nie widzieliśmy kamery, pracowałem sam, bez ekipy, przez trzy lata. To jest opowieść o mnie i o nim, a także taki moment w moim spotkaniu z człowiekiem, w mojej pracy, do którego już nigdy nie dojdę. Tak daleko już naprawdę nie zabrnę.

Bo?

- Miałem absolutną wiarę i przekonanie, że uda mi się wyjąć go z bagna. Myślałem: jeśli człowiek bardzo chce drugiemu pomóc i będzie się bardzo starał, to musi się udać. Nie udało się. Michał zmarł, do końca byłem z nim.

Śmierć jest w tym filmie, ale co się z wami działo?

- Lekarze w szpitalu mówili: Jacek, zmień swoje postępowanie albo porzuć Michała, bo za chwilę ty będziesz tu na terapii, staniesz się jego niewolnikiem, będziesz mu służył. I tak się stało. Manipulował mną, stałem się współuzależniony.

Ale jak?

- Wymyślał niesamowite rzeczy, manipulował. Jadę np. do Krakowa na festiwal samochodem, telefon - dawał mi sygnał z automatu, a ja oddzwaniałem. Mówi: Tragedia, ten kapelusznik, sąsiad, został zamordowany u mnie w pokoju, zabił go taki Grzesiek, wiesz, popiliśmy, awantura, zadźgał go nożem. Ja: Michał, kiwasz mnie. On: Nie, Jacusiu, on leży na moim łóżku, tu jest sąsiadka, ona ci powie. I sąsiadka potwierdza, zabity kapelusznik. Mówię: Zanieś go do góry, jak możesz leżeć koło trupa. On: Za słaby jestem, w worek go wsadziliśmy. Przyjedź.

Czego chciał?

- Potrzebował mnie, zrobiłby wszystko, żeby mnie ściągnąć.

Co w panu jest?

- W każdym. Pani też by się uzależniła, jakby pani na kimś zależało. Nawet by pani nie zauważyła, kiedy już by była w jego rękach.

Michał był w Zgierzu, mieszkał na Chełmach, później przeniósł się bliżej Łodzi, potem był już na Dworcu Kaliskim, bliżej Redkini, mojego osiedla, później już pod moim śmietnikiem, pod moimi drzwiami, za moment byłby u mnie w domu. Nie miałem czasu dla rodziny, na każdy telefon leciałem w panice. W domu się ze mnie śmiali.

Już takiego tematu nigdy w życiu nie zrobię, bo wiem, ile mnie kosztował. Kiedy Michał, którego uwielbiałem, umarł, poczułem ulgę. Byłem wolny i on był wolny, bo już nie cierpiał.

Cały czas męczy mnie to pana tropienie odwagi - zresztą tylko u mężczyzn - tak jakby pan szukał źródła mocy. Potrzebuje jej pan?

- Tak, szukam odwagi. Film o starych aktorach w Skolimowie też ma w tym swój udział. To nie film o schyłku życia, lecz o gladiatorach sceny.

Nie wiem, dlaczego na starość musimy patrzeć przez pryzmat tragedii, no tak, jest niewesoło, jak człowiek zanika, jak odwiedzi go dwóch przyjaciół - Parkinson z Alzheimerem, ale w tym odchodzeniu jest też wielka tajemnica. Z minusów trzeba robić plusy, chorobę traktować jak coś, co także wzbogaca. Spotkałem masę ludzi, których dni są policzone, moja biblioteka pełna jest książek o śmierci, odchodzeniu, te wszystkie osoby miały w sobie głębię i poczucie szczęścia. Ale trzeba na to zapracować. Szczęście może rodzić się w zupełnie innym miejscu, niż nam się wydaje, niż nam się mówi.

Chcę sobie dodać odwagi, zdążyć przed śmiercią mamy, najbliższych, chorobami, starzeniem się. Chciałbym też innym jej dodać. Nie wiem, jak zareaguję, kiedy to wszystko przyjdzie, może jestem wielkim tchórzem, może się załamię. Najtrudniejsze pojedynki przede mną, chciałbym się przygotować, żeby to było coś ważnego.

Powiem coś bardzo osobistego: mimo że urodziłem się i wychowałem w średniowiecznym zamku, wśród zbroi, rycerzy i mitów o mocy, żyłem tam w wielkim lęku.

Dlaczego?

- Przez ojca, który potrafił być dla mnie i matki okrutny, mieszkaliśmy na odludziu zdani na jego problemy z samym sobą, a one często były sytuacjami, które są nie do opowiedzenia, naprawdę, stawiał nas czasami w sytuacji życia i śmierci. Żyłem w lęku, to znaczy, no wie pani, że chciał nas, jakby to powiedzieć

Zabić?

- Musieliśmy ukrywać się w jakichś lochach, uciekać do rodziny, zamykał nas i ostrzył siekierę, różne dramatyczne sytuacje - chce pani tego słuchać? Usłyszeć, jak wyrzucał moją mamę z okna, rzucał kamieniami. ?

Tak, może to jest przyczyna, że szukam odwagi, może boję się i dlatego chcę poznać ludzki heroizm, tak, może ta odwaga jest mi właśnie potrzebna, żeby się nie bać.

Ojciec robił to wszystko, kiedy się pojawiał, bo ciągle go nie było, zakrążył gdzieś i przyleciał, praktycznie go nie znałem. Odreagowywał na nas swoją straszną historię.

Jaką?

- Skomplikowaną. Całej nie opowiem. Wystarczy, że ojciec był lotnikiem, został zestrzelony na morzu, kopał sobie grób, uratował go jakiś Ślązak. Podejrzewam, że ojciec miał problemy z alkoholem. Zapomniałem powiedzieć, że na tym zamku, gdzie mieszkałem, znaleźli mnie przypadkiem filmowcy i jako dziecko stałem się aktorem. Kiedy miałem 12 lat, skończyłem właśnie film "Nad rzeką", przyszedł telegram: rodzice zatruli się grzybami, mama w ciężkim stanie, ojciec zmarł.

I co, ulga?

- Skąd pani wie? Tak, ulga. Na pogrzebie zasłaniałem twarz, żeby nikt nie widział tej ulgi, że się wreszcie to wszystko skończyło. Tego, że nie płaczę. Przedtem całe życie się bałem.

Wszyscy moi bohaterowie to herosi, są wspaniali. Michał też był herosem, bohaterem, bo się zmierzył ze swoją tragedią, mógł wygrać. Czy pani mi wierzy, że nie chciałem robić filmu o alkoholiku, tylko o herosie, mocarzu?

A papież? A może ja jako dziecko chciałem kogoś podziwiać, co? Tylko nie miałem kogo. Papież dał mi chyba to, czego w wieku młodzieńczym potrzebowałem, zastąpił figurę ojca. Ciągle za nim latałem, martwiłem się o niego, imponował mi, może tak to właśnie jest, ale nie wiem, czy chciałby mieć mnie za syna.

Nie przeszkadzał panu konserwatyzm papieża?

- Mnie? Konserwatyzm? Przecież ja całowałem dziadka w rękę na przywitanie.

A o złym człowieku zrobiłby pan film?

- Nie, nie. O złym z krwi i kości nie, zresztą nie ma takich ludzi. Robert był przecież kryminalistą. A o jakimś Mengele? Nie, nie zrobiłbym, nie mogę robić filmu, spędzać czasu, żyć z osobą, której nie lubię. Ja też muszę mieć przyjemność z tego, co robię, chcę przebywać z osobami, w które wierzę.

Np. o Różańskim, stalinowskim kacie, podobno to był inteligentny, oczytany człowiek.

- Nie, nie, od razu starałbym się udowodnić, że nie jest naprawdę zły. A po co mi taki film?

Całe życie bałem się polityki. Odrzucało mnie, ja uwielbiam czystość, brak kalkulacji, uwikłania. Szukam czystości. Niech to będzie prosty Robercik.

Nie ma większej nagrody niż to, kiedy Robert dzwoni, a robi to często i opowiada, jakie piękne ma teraz życie. Gdybym miał wybierać Oscara albo Roberta, wybrałbym jego i to, co się wydarzyło.

Pan jest święty.

- Zawsze boję się, że mówię komunały i że wyjdę na świętego. Jestem na pewno cierpliwy, wyrozumiały, dużo zniosę, ale jak mnie ktoś zawiedzie i wkurzy, to nie chciałbym być w jego skórze. Parę razy to się zdarzyło i nie chcę, żeby się powtórzyło, bo do tej pory nie daję sobie z tym rady. Może odezwać się we mnie demon.

I co każe robić? Za siekierkę?

- Nawet i za siekierkę mogę, parę razy w życiu byłem agresywny, wyszedłem z siebie. Boję się, nie chcę tego przeżywać, ukazało się we mnie wtedy to, co ohydne. Staram się pracować nad sobą, żeby tego w sobie nie uruchamiać. Ludzie często z tego kwasu, z tej złości czerpią siłę, odwagę, od nienawiści stają się mocniejsi, nie chciałbym czerpać z tego źródła.

Ten pana zamek mimo wszelkich traum to naprawdę temat. Taki Nicholson w "Lśnieniu" Kubricka, horror, studium szaleństwa, przepraszam za porównanie.

- Zrobię kiedyś komedię w zbrojach dziejącą się w latach 50. Będzie tam mój dziadek, dziewięć sióstr i ich brat, mój wujek, spadkobierca nazwiska. Będą dziadka urodziny na zamku.

Dziadek miał czarnego citroëna, przyjeżdżał nim z Jedliny, dwadzieścia parę kilometrów, zamek był na górze, trzeba było podjechać wąwozem. Eskortowali go zięciowie z córkami na emkach, bmw z koszami, cała kawalkada córek z zięciami - jeden był w AK, drugi w NSZ, trzeci w partii, czwarty był Żydem, piąty w niemieckim wojsku, szósty w polskim itd. Przyjeżdżali z tym moim dziadkiem na zamek, a ponieważ nie można było citroënem podjechać do góry, brało się konie od Ratajczaka, od sołtysa ze wsi. Konie zaprzęgano do tego citroëna i one go wciągały, bo dziadek nie wysiadał. Wciągali go wąwozami pod bramę i on wjeżdżał na dziedziniec z wielkim fasonem. Później wszyscy pili, bawili się, a kończyło się to zawsze tak samo - wszyscy ganiali się w zbrojach, z halabardami i rozstrzygali problemy polityczne, które w nich wezbrały w sposób średniowieczny.

Jak pan myśli o rodzinie, to film fabularny?

- No nie, inaczej się nie da.

Katarzyna Bielas