WYWIAD Z FILIPEM DZIERŻAWSKIM – AUTOREM FILMU „MIŁOŚĆ”

Filip Dzierżawski w wywiadzie z Danielem Stopą mówi o swoim najnowszym dokumencie, prezentowanym na 53.KFF, „Miłość”. Zapraszamy do czytania.


Daniel Stopa: To może po kolei: jak to się wszystko zaczęło? Tymon Tymański napisał na swoim blogu, że namówienie pana na ten projekt, to był jeden z jego najlepszych pomysłów? Wszystko zaczęło się więc od Tymańskiego?


Filip Dzierżawski: W gruncie rzeczy, to nie Tymon namówił mnie na zrobienie tego filmu. Wszystko zaczęło się w momencie, kiedy przyniósł niewykorzystane taśmy z nagraną sesją z Lesterem Bowie. Te materiały zrobiły na mnie duże wrażenie, miały w sobie coś szczególnego, oldschoolowego. Zaraz po tym zadzwoniłem do Tymona i powiedziałem mu, że szkoda robić film tylko o samej sesji, że powinniśmy znacznie poszerzyć temat, zrobić film o całej historii „Miłości”. Przecież nikt wcześniej takiego filmu nie zrobił, a historia dotyka osobowości, które zrobiły już karierę, są znani. Wiedziałem, że taki film na pewno nie obejdzie się bez echa. Niuanse tej historii  odkryłem dopiero później.

Wspomina pan o Tymańskim. To absolutnie nie jest osobowość, która przechodzi obok takiego projektu obojętnie. Dostarczał materiałów archiwalnych, na pewno komentował też pracę. Dobrze mieć takiego człowieka w zespole?

Oczywiście. Akurat, co do tworzenia archiwum, to rola Tymona nie była kluczowa, natomiast do jego najważniejszych osiągnieć z całą pewnością należy doprowadzenie do sesji nagraniowej. Co prawda to był mój pomysł, ale on to całe spotkanie zaaranżował. W pewnym więc sensie kluczowy moment powstawania filmu, w jego obecnej wersji, to jego zasługa. Mówię – w obecnej wersji, bo pierwotnie to wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej.

Inaczej, czyli rozumiem, że spotkanie po latach członków zespołu „Miłość” i wspólne granie nie miało być motywem przewodnim, punktem zaczepnym?

Na początku ta „reaktywacja” miała być tylko spotkaniem muzycznym, okazją do pogrania, a dla mnie do nagrania kilku scen do filmu.  Na wcześniejszych spotkaniach chłopaków temat ponownego zejścia raczej nie był poruszany. To wszystko, co się wydarzyło, było historią, za którą podążyłem, która zdarzyła się na moich oczach, a nie była wymyślona. Nie było z góry nakreślonego planu. Dopiero w momencie, kiedy cały materiał był już skończony, a historia się zamknęła, wiedziałem, że motyw „reaktywacji” jest tym najważniejszym elementem i na tym właśnie skupi się cała opowieść. Zawsze uważałem, że filmy klasyczne, w których podążamy za bohaterem, a historia dzieje się na naszych oczach, są dużo ciekawsze, niż te w których pojawiają się same gadające głowy i fotografie.

No i chyba dzięki temu motywowi „reaktywacji” film nie jest sztampowym dokumentem biograficznym? Po prostu czuje się, że to jest wciąż „żywy”, elektryzujący temat…

Cieszę się, że udało się połączyć te dwa różne tory narracji: całą historię zespołu i próby reaktywacji, a także opowiedzieć je w sposób równoległy. Kiedy montowaliśmy część dotyczącą historii „Miłości”, okazało się, że świetnie koresponduje z częścią o reaktywacji. W ten to sposób pierwszy i drugi wątek przybrał nowy wymiar. I to jest naprawdę duży sukces tego filmu. Ciekawe jest też to, że historia „Miłości” przed lat, łączy się z teraźniejszością. Dzięki temu można zobaczyć, jak bardzo to, co wydarzyło się w przeszłości, wpływa na to kim jesteśmy dzisiaj.

Rozmawiamy o historii „Miłości”. Ją trzeba było wskrzesić, przejrzeć stertę materiałów archiwalnych, przesłuchać wiele godzin nagrań. Wszystko wyselekcjonować i koronkowo poukładać. Ciężko pracuje się z taką ilością materiałów?

Samych materiałów archiwalnych wcale nie było tak dużo. Problem polegał na tym, że musiały one bezpośrednio nawiązywać do tego, co bohaterowie mówią. Większość nagrań: koncerty z Lesterem Bowie, zapiski z Jazz Jamboree, dokument o Jacku Olterze  czy „reportaż” pt. „Kwartet Miłość”, pochodzi ze schyłkowego okresu „Miłości”, kiedy muzycy byli już sławni. Były też kasety VHS, ale jakość ich nagrań nie była najlepsza. Brakowało mi materiałów z początkowego okresu, gdy chłopaki tworzyli pierwszą płytę, gdy z zespołem pożegnał się Mikołaj Trzaska. Przecież pokazywanie ich starszych o 5 czy 7 lat nie miało sensu, bo wyglądali już inaczej. Dlatego bazowaliśmy przede wszystkim na fotografiach, których było już nieco więcej, oraz poszliśmy w sceny inscenizowane, które wsparły element merytoryczny i dodały klimatu całej opowieści.

Wspomniał pan okres, gdy z „Miłości” odszedł Mikołaj Trzaska. W filmie widać, że po latach też trzeszczy między muzykami, to w żadnym wypadku nie jest usłany różami come back. Pan znalazł się w środku tych wszystkich konfliktów. Czy można być obiektywnym, gdy jedna ze stron konfliktu to nasz dobry znajomy, gdy kogoś znamy lepiej, kogoś mniej?

Z Tymonem, licząc czas związany z robieniem filmu, znamy się od dziesięciu lat, jesteśmy kumplami, więc – chcąc nie chcąc – najbliższe relacje miałem właśnie z nim. Ale podczas zdjęć również Mikołaj stał się mi bliską osobą, z którą na swój sposób się zaprzyjaźniłem. Przede wszystkim starałem się nigdy nie brać żadnej ze stron, chciałem całą historię opowiedzieć jak najbardziej obiektywnie, aby to widz mógł sam zadecydować za kim stoi, której strony broni. Podstawa to pójście za historią i jej bohaterami, nie można narzucać swojego punktu widzenia.

„Miłość” to pana debiut dokumentalny. W filmie jest fragment, w którym członkowie grupy mówią o tremie, wielkim stresie towarzyszącym im, gdy nagrywali  swoją pierwszą płytę. Czy w trakcie realizacji debiutu towarzyszył panu podobny stan? Co było najtrudniejsze w całym projekcie?

Najtrudniejszy moment – o dziwo – nie ma nic wspólnego z samym procesem twórczym, a faktem, że w trakcie realizacji studio MUNKA zrezygnowało z udziału w projekcie, z kolei PiSF nie chciał go sfinansować. Wtedy też przestałem wierzyć w sens tego, co robię. W takiej sytuacji ciężko jest wszystko doprowadzić do końca. Do tego trzeba ciągle mierzyć się ze sceptycznymi opiniami, typu: teoretyczna niemożność zrobienia dobrego filmu o kapeli jazzowej. Ciężko było ciągnąć ten wózek, ale mimo wszystko wierzyłem, że się uda, m. in. dzięki takim ludziom, jak Andrzej Wojciechowski (autor zdjęć), Wojtek Rawecki (montaż) czy właśnie Tymon. Spory stres miałem też podczas projekcji i konfrontacji z widzem. Na początku film pokazałem przyjaciołom i rodzinie, później nieco szerszemu gronu. Oczywiście pojawiały się większe i mniejsze zastrzeżenia, ale generalnie ten film się wszystkim bardzo podobał.

I takiego odbioru życzę również na Festiwalu. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Dziękuję.


Rozmawiał Daniel Stopa.