SŁOŃCE, PLAŻA, MORZE… O FILMIE „DARLING I LOWE JU” ANNY BŁASZCZYK

Gdy na egipskim placu Tahrir dzień po dniu zbierało się coraz więcej ludzi, media jak mantrę powtarzały jedną wiadomość – w wypoczynkowych kurortach ciągle jest spokojnie. Film Anny Błaszczyk pokazuje, że ukochane przez wczasowiczów miejsca, nawet, jeśli unikają głębszego zaangażowania w wydarzenia rangi ogólnokrajowej rewolucji, i tak potrafią być dla dokumentalisty interesujące. Ich bywalcy mogą bowiem dostarczyć materiału do rozważań nad ludzką seksualnością, międzykulturową przepaścią, a nawet rolami, jakie narzuca społeczeństwo.

Helena to pani koło sześćdziesiątki, ale wigoru może jej pozazdrościć niejedna nastolatka: w Egipcie uczy się surfować, biega po sklepach, ale przed wszystkim – z błogą miną przyjmuje zaloty kolejnych ciemnoskórych młodzieńców. Dwie młode Polki, inne bohaterki filmu, do Egiptu przyjechały poszaleć na dyskotekach, jedna z nich znajduje nawet wśród tubylców miłość swojego życia. Rodaków nie lubią, bo ci nawet nie potrafią porządnie zagadać, a Egipcjanie nie tylko dobrze „bajerują”, ale jeszcze są wysportowani i przystojni. O tym, czy dziewczyny mówią o Polakach prawdę, możemy zresztą przekonać się sami, bo bohaterami kolejnego wątku jest dwóch mężczyzn znad Wisły – wylegują się na leżaku, obgadują rodaczki, a w nocy ruszają na podbój riwiery. W końcu wysłuchamy również Egipcjan, bez cenzury opowiadających, co myślą o niektórych wczasowiczach (a przede wszystkim – wczasowiczkach).

„Darling I Lowe Ju” opowiada przede wszystkim o ułudzie, której z pełnym zaangażowaniem oddają się bohaterki – imprezowe dziewczyny odnajdują tu dyskotekowy raj, a pani Helena, otoczona licznymi adoratorami, zapomina o swoim wieku. To właśnie ona wydaje się być najciekawszą postacią filmu, gdy, z radością korzystając z wdzięków młodych Egipcjan, stara się przekazać widzom cały system ideologiczny, który towarzyszy jej zachowaniom. Nienawidzi słowa „emerytka”, w Polsce drażni ją szufladkowanie i spoglądanie na ludzi tylko przez pryzmat ich wieku – egipskie przygody to ucieczka przed społecznym ostracyzmem. W ostatnich scenach „Darling I Lowe Ju” miejscowi brutalnie obalają mity, w jakie wierzy pani Helena (chwyt „na chorą matkę”, udawane łzy przy rozstaniu na lotnisku), ta jednak swój udział w filmie zakończy zdaniem, które każe się zastanowić, na ile bohaterka jest tylko naiwną ofiarą potrzebujących pieniędzy młodych mężczyzn, a na ile w pełni świadomie daje się oszukiwać, egipską iluzję przedkładając nad polską rzeczywistość. Filuterna starsza pani stawia pytania z tych najważniejszych: o ludzką seksualność, bariery wieku i granice społecznej tolerancji.

Szkoda, że pozostali bohaterowie filmu pozbawieni są takiego potencjału intrygującej niejednoznaczności. Przedstawieni w czarno – białych barwach sprawiają wrażenie tylko banalnych „notatek na marginesie”: o naiwności wczasowiczek, wakacyjnych maskach i różnicach międzykulturowych. Gdy jedna z dziewczyn bierze egipski „ślub”, Błaszczyk niemal natychmiast kontruje to wypowiedzią jednego z Egipcjan, który stwierdza, iż tak zwany kontrakt orfi jest faktycznie nic nie wart. Kiedy kobiety narzekają na rodaków, po chwili widzimy dwójkę męskich bohaterów, jak w niewybredny sposób komentują wygląd spotkanych na ulicy wczasowiczek. To chwyty efektowne, ale drażniące prostą jednoznacznością, zwłaszcza, że nie poznamy ani dalszego losu „młodej pary”, ani innych przebywających w Egipcie Polaków.

Nie sposób odmówić autorce umiejętności nadzwyczaj gładkiego prowadzenia narracji i ciekawego rozwijania historii, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że problemy, które stawia ten niepokojący Egipt (często ujmowany w nietypowe kadry z towarzyszeniem mrocznej ścieżki dźwiękowej) niemal zupełnie pozbawione są złożoności. Błaszczyk znalazła temat intrygujący i kontrowersyjny, a takie treści tym bardziej wymagają unikania prostych tez i banalnych rozstrzygnięć. I tylko pani Helena nie daje się łatwo osądzić.
 

Bolesław Racięski