RECENZJA FILMU „KONIEC ŚWIATA” MONIKI PAWLUCZUK

Głównym bohaterem najnowszego filmu Moniki Pawluczuk jest… radio, a dokładniej jedna z audycji nocnych w Radio Łódź. To właśnie w trakcie tej audycji ma nastąpić koniec świata według kalendarza Majów. Wsłuchujemy się w intymne rozmowy słuchaczy programu radia, w którym prowadzący zadaje pytania o ich własny koniec świata.

Tym końcem świata dla wielu jest utrata bliskiej osoby, dla niektórych jakiś szczególny moment z dzieciństwa, który naznaczył ich dorosłe życie. Jednocześnie przyglądamy się pracy dyspozytora pogotowia ratunkowego, tej nocy również pod tym numerem ludzie szukają ukojenia. Tę dwójkę dopełnia postać taksówkarza, w którego aucie prowadzony jest jego szczególny dialog z nocną audycją.

Tytuł filmu Pawluczuk jest przewrotny. W pierwszym momencie przywodzi na myśl całą masę filmów katastroficznych z efektownymi fajerwerkami, ale już krótki odbiór „Końca świata” w pełni oddaje klimat całości – nastrój medytacji, subtelnego zanurzenia się we wnętrza bohaterów, a także w głąb nas samych. Koniec świata potraktowany został wyłącznie jako pretekst, pretekst do rozmowy, do otwarcia się przed innymi i opowiedzenia o czymś ważnym w swoim życiu. Te rozmowy nabierają w filmie Pawluczuk uniwersalnego wymiaru, przez niespełna godzinę wsłuchujemy się w opowieści kilkunastu osób, jednocześnie odnosimy wrażenie, że to głos jednego człowieka. Spora w tym zasługa podejścia do obrazu, autorka rezygnuje z prostej, nachalnej poetyki reportażu, a  w zamian przedstawia ujęcia pochodzące z miejskiego monitoringu oraz rozmyte kadry nocnych osiedli. W ten sposób gubią się nieistotne szczegóły – twarze, nazwiska, wszelkie etykiety – a na plan pierwszy wydobywa się to, co w człowieku najpiękniejsze i najcenniejsze dla każdego dokumentalisty.