WYWIAD Z TOMASZEM WOLSKIM, REŻYSEREM FILMU "LEKARZE"

"Miałem spory dylemat, co mogę pokazać w filmie. Widok dwóch łyżek defibrylatora, przyłożonych bezpośrednio do serca nie przeraża mnie - stał się normą. Jednak czy widz jest przygotowany na takie sceny?" - o filmie "Lekarze" z Tomaszem Wolskim rozmawiał Daniel Stopa.


Jak długo trwała praca nad pana najnowszym dokumentem? 

Tomasz Wolski: Pierwszy raz w szpitalu Jana Pawła II zawitałem w 2008 roku. Wówczas inny dyrektor kierował placówką, a ja miałem pomysł na trochę inny film. Chciałem sportretować lekarzy wyłącznie podczas operacji i w ten sposób pokazać całą dramaturgię zabiegów. Uzyskałem zgodę na zdjęcia i trafiłem na torakochirurgię do dr Olechnowicza. Doktor był wówczas ordynatorem oddziału i zaprowadził mnie na salę operacyjną. Wtedy wiedziałem już, że  będzie on świetnym bohaterem – miał to coś. 


W 2008 roku pracował pan także nad innymi filmami... 

T.W.: Tak, w międzyczasie kończyłem montaż do filmu „Szczęściarze” i kręciłem zdjęcia do „Pomału” i ”H2O”. Musiałem więc przerwać pracę w szpitalu, a kiedy już zdecydowałem się powrócić do tematu okazało się, że dyrektora placówki aresztowało ABW. To nie był najlepszy czas, aby pojawić się z kamerą. Poczekałem więc na wybór nowego dyrektora, a kiedy to nastąpiło, musiałem ponownie uzyskać zgodę na realizację.


Czy trudno było uzyskać zgodę na realizacje dokumentu?

T.W.: Tak szybkiej i pozytywnej reakcji od pani dyrektor Anny Prokop-Staszeckiej nawet się nie spodziewałem. Wysłałem do władz szpitala maila z prośbą o zgodę i po dwudziestu minutach zadzwoniono do mnie z dobrą wiadomością. Potem przez pięć miesięcy trwały negocjacje umowy z prawnikami szpitala – ustalanie zasad mojego przebywania na jego terenie. Kolejne cztery miesiące to dokumentacja, czyli pobyt w szpitalu bez kamery; odwiedzałem wówczas oddziały i szukałem lekarzy, którzy nadaliby się do filmu. Następnie przystąpiłem do zdjęć, które odbywały się na przestrzeni 4 miesięcy.      


Jak długi był materiał zdjęciowy i jak wyglądała praca montażowa?

T.W.: Nagrałem 70 godzin materiałów. Montaż przebiegał tak samo, jak w przypadku pracy nad poprzednimi filmami. Siadam do komputera zaraz po dniu zdjęciowym i na bieżąco montuję. Po powrocie do domu wiem czy coś mam, czy nie i gdzie to się znajduje. Układam scenę i kataloguję wg bohatera. Jak już zbiorę kilka ciekawych scen, zaczynam je układać koło siebie, patrzę jak współgrają. Idę na następne zdjęcia i wracam z kolejnymi materiałami. Następnie podmontowuję sceny i dodaję do wcześniejszych. I tak dalej. Szybko więc robi się coś na kształt wstępnej układki. Montaż trwa przez cały okres zdjęciowy, aż do kilku dni przed premierą filmu.     


Przedstawiony w dokumencie świat lekarzy wydaje się zamknięty: kamera nigdy nie opusza szpitala, twarze pacjentów pozostają anonimowe. Szpital to nie tylko lekarze, jednak Pan zdecydował się skupić przede wszystkim na tytułowych bohaterach. Dlaczego?

T.W.: Pacjentów sportretowałem w swoim pierwszym filmie „Klinice”. Od początku wiedziałem, że „Lekarze” to będzie dokument tylko i wyłącznie o tytułowych bohaterach. Interesował  mnie ich świat, ich relacje, ich problemy. Wprowadzając pacjentów, akcent mimowolnie przenosiłby się na ich stronę. Nie chciałem tego, nie interesowały mnie historie, losy i problemy osób, które trafiły na oddział. Ciekawy byłem jak z tym wszystkim radzą sobie ludzie, od których wymagamy bardzo dużo – często nawet, aby byli cudotwórcami (od nich przecież zależy nasze życie). Natomiast oni, choć ciąży na nich tak wielka odpowiedzialność, są zwykłymi ludźmi z powszechnymi niedoskonałościami. Chciałem, żeby widz przyjrzał się ich pracy z innej strony niż zazwyczaj, kiedy ma kontakt ze służbą zdrowia. Pacjenci musieli się oczywiście jakoś w filmie pojawić; są nierozerwalną częścią pracy lekarzy. Występują, ale poza kadrem lub w zupełnej nieostrości. Od początku zdjęć tak właśnie byli fotografowani. 


A zamknięty, wyalienowany świat lekarzy?

T.W.: Mówi pan, że stworzyłem zamknięty świat, ale ten świat rzeczywiście taki jest. Dla zwykłego śmiertelnika niedostępny i to wydało mi się ciekawe. Ograniczyłem się w dużej mierze do scen, których prawdopodobnie nigdy nasze oczy nie doświadczą (np. operacja kardiochirurgiczna). Jeżeli trafimy na stół, to tylko pod narkozą; albo tzw. Heart Team, czyli kwalifikacja pacjentów na podstawie ich wyników badań, prowadzona m.in. przez kardiochirurga, kardiologa i anestezjologa - przecież nikt nie pozwoli pacjentowi obserwować takich spotkań. Odpowiem na pytanie w jednym zdaniu; mnie po prostu interesował świat lekarzy. Nie widzę sensu, żebym miał z kamerą wychodzić poza ich świat czy sztucznie budować przestrzeń.    


Niektórych kardiochirurgów (np. Marka Krochina) oglądamy częściej. Czy przed zdjęciami wiedział pan komu najwięcej poświęci swojej uwagi? 

T.W.: Przed zdjęciami byłem pewien, że dokument musi mieć dwóch bohaterów: kardiologa Marka Krochina i torakochirurga Henryka Olechnowicza. To niezwykle silne osobowości, wybitni fachowcy i interesujący, inteligentni ludzi. Wiedziałem, że kamera polubi ich natychmiast. Podczas zdjęć natrafiłem już na dr Bogusława Kapelaka, który prowadzi Heart Team. Sposób, prowadzenia tych spotkań bardzo mi się spodobał. Dr Kapelak jest uważny, konkretny i widzi rzeczy, których inni wydają się nie dostrzegać; i ma to poczucie humoru, które mi odpowiada. Zacząłem go częściej odwiedzać, podobnie jak Krochina i Olechnowicza. Chciałem pracować i filmować ludzi, którzy mnie interesują, którzy mają poczucie humoru, są inteligentni i nie mają nic przeciw mojej obecności. Co najważniejsze, chciałem się nie męczyć spędzając z nimi czas. Podczas zdjęć było wręcz odwrotnie. 


Co sprawiało Panu największe trudności?

T.W.: Lekarze zaczynają pracę bardzo wcześnie, więc największy problem miałem z porannym wstawaniem; tym bardziej, że lubię siedzieć do późna, a na dodatek moja półroczna wówczas córka budziła się w nocy. Odczuwałem fizycznie wizyty na bloku operacyjnym. W ciągu dnia chirurg przeprowadza dwie operacje, zaczyna o ósmej rano i kończy ok. piętnastej. Oczywiście operacja może się przedłużyć. Między operacjami lekarz ma jedną przerwę. Operując cały czas stoi i ja także stałem z kamerą. Moje stawy nie są przyzwyczajone do takiego wysiłku. Chirurdzy dodatkowo muszą być nienaturalnie nachyleni nad pacjentem. To strasznie ciężka praca pod kątem fizycznym. Kiedy wracałem do domu po całym dniu filmowania takich operacji, to leżałem minimum godzinę na sofie i dochodziłem do siebie. 


Pana filmy często ukazują zjawiska niezależne od ingerencji człowieka (np. w „Pomału”). W „Lekarzach” wydarza się cudowne ozdrowienie, o którym informuje dr Krochin. Czy sposób dokumentowania Tomasza Wolskiego polega na cierpliwym wyczekiwaniu na „cud”? 

T.W.: Wydaje mi się, że to jest połączenie kilku rzeczy – cierpliwości, empatii i przede wszystkim dobrej intuicji. Od początku wiedziałem, że w „Lekarzach” muszą być te „cudy” – zarówno negatywne i pozytywne. Chciałem, aby znalazły się sceny, w których bohaterowie są zaskakiwani przez rzeczywistość; pokazać, że organizm ludzki jest zupełnie nieprzewidywalny - czasem in plus, a innym razem in minus. Każdy z nas jest inny, inaczej reaguje np. na leki - jednemu pomogą, innemu nie, a objawy w obu przypadkach są takie same. To sprawia, że praca lekarzy staje się jeszcze bardziej skomplikowana i interesująca jednocześnie.   


Więc pana praca polegała na czekaniu na wspomniane in plus i in minus?

T.W.: Na wszystkie „prezenty” musiałem cierpliwie czekać. Na tym chyba polega moja metoda pracy; na czekaniu i filmowaniu scen od początku do końca – nawet, kiedy na początku nic się nie dzieje. W nieoczekiwanym momencie wszystko może się przytrafić, lepiej więc mieć włączoną kamerę.


Czym jest to „coś”, ten „cud”, na który reżyser cierpliwie wyczekuje? 

T.W.: Chyba za każdym razem czymś innym. Czasem żartem, czasem gestem. W podręcznikach, uczących pisania scenariuszy fabularnych, mądrzy panowie z Hollywood radzą, aby w każdej scenie był jakiś hak, coś co przykuje uwagę widza, zaskoczy czy zaintryguje. Ja takich haków szukam w dokumencie – im mniej spektakularny tym lepiej. Nie pracuję z operatorem, sam stoję za kamerą, ponieważ nie umiem wytłumaczyć drugiemu człowiekowi co ma filmować, na co zwracać uwagę, dlaczego raz ma być kamera tylko na twarzy bohatera, a czasem musi pokazać w tym czasie coś innego. Dlaczego tak ma być? Nie wiem. Tak to po prostu czuję i nie umiem wyjaśnić powodów.


Czy nie miał pan oporów przed zaglądaniem w pole operacji?

T.W.: Podczas pierwszej wizyty w szpitalu w 2008 roku dr Olechnowicz wyleczył mnie z tego. „Panie reżyserze naczelny, niech pan tu podejdzie i zerknie” – tak mówił i ja nie miałem wyjścia. Nie mogłem zabrać się za film o lekarzach nie przełamując tej granicy. Dziś widok otwartej klatki piersiowej, bijącego serca, krwi czy przecinania mostka nie robi na mnie wielkiego wrażenia i zastanawiam się czemu wcześniej robił. Mięso i mięśnie widuję co sobotę, gdy w domu przygotowuje się kurczak na obiad, krew leje się równo z ekranów telewizyjnych, wiec chyba powinniśmy być przyzwyczajeni i przygotowani. Ale tak nie jest.  


Pan przełamał granice robiąc dokument, ale czy widz może się przygotować na tak „krwawe” doznania? 

T.W.: Miałem spory dylemat, co mogę pokazać w filmie. Widok dwóch łyżek defibrylatora, przyłożonych bezpośrednio do serca nie przeraża mnie - stał się normą. Jednak czy widz jest przygotowany na takie sceny? Czy moim zadaniem jest go przygotować? Czy powinienem takie sceny pokazywać? Może powinny znaleźć się bliżej końca filmu? Nakręciłem je i  prawie wszystkie wyrzuciłem w montażu, ponieważ uznałem, że nie chcę takiej dosłowności w swoim filmie. Wydaje mi się, że ich brak czy tylko zasugerowanie zrobi większe wrażenie na widzu, który w internecie może obejrzeć drastyczne wypadki, obcinanie głów i egzekucje z Iraku.        



Z Tomaszem Wolskim rozmawiał Daniel Stopa.