„ODWIEDZINY” MATEJA BOBRIKA NA FESTIWALU IDFA – WYWIAD Z AUTOREM FILMU

Film „Odwiedziny” Mateja Bobrika będzie miał swoją międzynarodową premierę na Festiwalu IDFA, którego 26. edycja rozpocznie się 20 listopada. „Odwiedziny” pokazane zostaną w sekcji Reflecting Images: Panorama i powalczą o Nagrodę Publiczności. Zapraszamy do czytania wywiadu z autorem.

Daniel Stopa: Skąd wziął się pomysł „Odwiedzin”?

Matej Bobrik: Szukałem odpowiedniego obiektu do zupełnie innego filmu i natrafiłem na dom opieki społecznej na Podlasiu. Moją uwagę przykuł pan Lutek, który cały czas chodził od bramy do drzwi, jakby najwyraźniej na kogoś czekał. Chodził tak przez cały dzień, od rana do nocy, nie tylko w wyznaczonych godzinach. Potem dowiedziałem się od dyrektora ośrodka, że pan Lutek nie ma na kogo czekać, ponieważ nie ma żadnej rodzinny. Poruszyła mnie ta historia i stała się impulsem, by przyjrzeć się bliżej mieszkańcom domu. Szybko okazało się, że ukryta w tym miejscu historia jest mi bliższa niż myślałem i wcale nie oddalona od poprzedniego filmu.

W tym poprzednim filmie, „Self(less) – Portrait” pana babcia skarży się, że nie za często pan do niej przyjeżdża. W „Odwiedzinach” samotni pensjonariusze czekają na swoich bliskich. To właśnie ten element łączy oba filmy?

Tak. Temat „czekania” jest mi bardzo bliski. Dopiero w montażowni zrozumiałem, że w pewnym sensie opowiadam o mojej relacji z babcią. Ona mieszka na Słowacji, ja w Polsce. Kiedy jeszcze studiowałem w Łódzkiej Szkole Filmowej, babcia cały czas czekała na moment, gdy skończę studia i wrócę do domu, by się nią opiekować. Studia się skończyły, ale zawód wciąż trzyma mnie w Polsce. Myślę, że wybór tego tematu nie jest przypadkowy. Potrzeba opowiedzenia o czymś własnym, osobistym siedziała we mnie podświadomie…

Czy pensjonariusze domu opieki szybko obdarzyli pana zaufaniem?

Przede wszystkim sporym zaufaniem obdarzył mnie dyrektor domu, pan Jerzy Iwaniuk, który pozwolił mi czuć się na terenie ośrodka całkowicie swobodnie. Jestem mu za to bardzo wdzięczny, bo mogłem dokumentować placówkę bez żadnych ograniczeń i spędzić w niej wystarczająco dużo czasu z pensjonariuszami, zarówno przed rozpoczęciem zdjęć, jak i w ich trakcie. Na początku kontakt polegał przede wszystkim na tym, że miałem papierosy, ale powoli nasze relacje stawały się głębsze, nie tylko oparte na „kupowaniu” tytoniu. Okazało się, że ja potrzebowałem ich do filmu, a oni potrzebowali mnie i operatora, bo byliśmy dla nich rozrywką. Oni byli bardzo chętni do filmowania, czasami praktycznie nie było możliwości, by kręcić obserwacyjne sceny, bo ich pragnienie grania przed kamerą i bawienia się tą sytuacją było ogromne. Kręciliśmy nawet sceny czysto fabularne, których nie potrzebowaliśmy do filmu, ale dla nich to było urozmaicenie dnia.

Kiedy ogląda się „Odwiedziny”, ma się wrażenie, że reżyser i operator są z „zewnątrz” filmowanej rzeczywistości, że tylko ją obserwują. Z tego, co pan mówi wynika, że dość blisko związaliście się z domem opieki…

To miejsce i jego pensjonariusze szybko stali się dla mnie i Artura Sienickiego (operatora filmu) czymś więcej niż tylko filmowym obiektem. Daleko od miejskiego zgiełku, otoczeni lasem, przyrodą i ludźmi, który żyją zupełnie innymi wartościami, poczuliśmy się zupełnie wolni i dużo mogliśmy się nauczyć. Fakt, że nie tylko braliśmy od nich, ale też mogliśmy im coś dać, był dla nas niezwykle ważny. Dla takich momentów warto robić filmy.

W filmie nie pada ani jedno słowo, choć domyślam się, że pensjonariusze mogliby panu dużo opowiedzieć…

I opowiedzieli, bo rozmawialiśmy praktycznie o wszystkim. Byłem ciekaw ich życiowej historii, skąd pochodzą, jaką rodzinę za sobą pozostawili. Okazało się, że takich ludzi jak pan Lutek, który cały czas czeka na odwiedziny, jest mnóstwo. Opowiadanie ich historii z wykorzystaniem słów, wypowiedzi, byłoby dla nich bardzo bolesne, osobiste. Czułem, że nie mam do tego żadnego prawa. Musiałem więc znaleźć o wiele bardziej subtelny sposób, by opowiedzieć o całym ciężarze, bólu, który w sobie noszą.

Znalazł pan formę, w której to, co najważniejsze, czyli emocje i sens, docierają do odbiorcy przede wszystkim za pośrednictwem obrazu. Takie filmy wymagają mozolnej pracy przy stole montażowym. Jak ta praca wyglądała w przypadku „Odwiedzin”. Który z etapów realizacji był najtrudniejszy?

Najwięcej pracy było na etapie udźwiękowienia filmu, bo kręciliśmy bez operatora dźwięku. W postprodukcji trzeba więc było zbudować cały świat od zera. Ola Mikołajczyk (dźwięk) wykonała ogromną pracę i dzięki niej, wrażliwy widz może w pełni wczuć się w świat pensjonariuszy. Długo też układaliśmy z Grzegorzem Szczepaniakiem (montaż) te finalne jedenaście minut. Czasem skracaliśmy jedno ujęcie tylko o sekundę i czekaliśmy parę dni zanim obejrzeliśmy naszą małą  zmianę, ponieważ sens nie polegał na wypowiedziach, ale wyłącznie na emocjach, jakie towarzyszyły nam przy oglądaniu obrazu. Robiliśmy też takie testy wśród ludzi, którzy nie byli związani z filmem. Najczęściej zarzucali filmowi brak warstwy werbalnej, brak wypowiedzi pensjonariuszy. Okazało się, że bez słów historia jest nieczytelna, że nie dociera do ludzi. Myślę, że jest to powiązane z formą, na którą nie każdy jest przygotowany z powodu trudnego dostępu do tego typu filmów. Kogo może interesować krótki film dokumentalny o starych, samotnych ludziach, w którym nikt nic nie mówi? Zanim więc skończyliśmy film, już wiedzieliśmy, że szerokiej publiczności raczej podobać się nie będzie. Szkoda, bo mam marzenie, by nakręcić film, z którego nie tylko ja będę zadowolony, ale taki, który mógłbym również pokazać moim znajomy nie filmowcom, z którymi spotykam się po prostu przy piwie. Sądzę, że do tej pory mi się to nie udało, ale może i dobrze, bo mam ciągle motywację, aby dalej robić to co robię.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Dziękuję.