"BO W WARSZAWIE JEST WSZYSTKO, A TU NIE MA NIC". O FILMIE "WARSZAWA DO WZIĘCIA"

Trzy różne dziewczyny i trzy indywidualne historie, choć scenariusz każdej z nich kończy się tak samo. Ania, Gosia i Ilona pochodzą z popegeerowskich wsi, w których spędziły całe swoje dotychczasowe życie. Wierzą, że wyjazd do Warszawy odmieni ich los. Stolica staje się dla nich ziemią obiecaną, a wyjazd do niej podróżą do zupełnie odmiennego uniwersum, gdzie wszystko staje się możliwe.


Każda z dziewczyn marzy o czymś innym. Ania chce zostać fryzjerką, Gosia za wszelką cenę pozostać jak najdalej od domu, a Ilona planuje szybko wyjść za mąż i stworzyć rodzinę swojemu pozostawionemu u rodziców synkowi. Jadą do Warszawy z wielkim strachem, ale i wiarą w to, że właśnie rozpoczyna się kolejny, ekscytujący etap ich życia. Nigdy nie wyjeżdżały ze swoich wiosek ani nie zmieniały środowiska. Ich jedynym oknem na szerszy świat była telewizja. Nic dziwnego, że Warszawa wydaje im się w każdym calu niezwykła i nieogarniona.


Bohaterki biorą udział w państwowym programie Promocji Zawodowej Dziewcząt. Uczą się, jak zachowywać się na rozmowie kwalifikacyjnej czy przy stole. Zamierzone poczucie absurdu wywołuje scena, w której prowadząca zajęcia mówi o tym, że jeśli jesteśmy w restauracji i używamy jaskrawej szminki, nie należy wycierać ust w serwetkę z materiału, ale w tę papierową. Wiadomo, że dziewczyny bez wykształcenia, które po raz pierwszy przyjechały do Warszawy i w ich zasięgu jest znalezienie pracy hostessy czy kasjerki, nieprędko wybiorą się do restauracji, w której będą musiały dokonywać wyboru pomiędzy różnymi rodzajami sztućców czy serwetek. Potwierdza to kolejna scena, gdy Ilona, wyraźnie zagubiona, jedzie metrem i mówi, iż już wie, że nie należy trzymać rąk w kieszeni. Film "Warszawa do wzięcia" (2009) zbudowany jest z wielu podobnych kontrapunktów. Oto zderza się uniwersum ludzi przyzwyczajonych do życia w ciągłym pędzie i rytmie wielkiego miasta, ze światem osób, których egzystencja ograniczała się głównie do zajmowania się domem i oglądania telewizji. Dla dziewczyn wszystko jest nowe. Każda rozmowa kwalifikacyjna staje się trudną do przeżycia przygodą, do jakiej w dodatku są zupełnie nieprzygotowane. Nie potrafią się sprzedać, nie wiedzą, jak odpowiedzieć na zadane przez pracodawcę pytania, nie wykazują żadnej inicjatywy. Dla wielu takie zachowanie może być przejawem braku chęci, lenistwa, czy ograniczenia, ale przed podobną oceną lepiej zastanowić się nad problemem, skąd ludzie wychowani na popegeerowskich terenach, w atmosferze biedy i małych potrzeb, mają czerpać wzorce?


"Warszawa do wzięcia" miała w zamierzeniu autorek, Karoliny Bielawskiej i Julii Ruszkiewicz, być filmem optymistycznym, pokazującym, jak wspaniale można dać ludziom szansę na zmiany i poprawienie swojego statusu. Materiał zaczął zmierzać jednak w innym kierunku i w efekcie kreśli obraz bardzo gorzki, ale też prawdziwy. Okazuje się bowiem, że sama zmiana miejsca zamieszkania i podarowanie szansy osobie do tego nieprzygotowanej i tak zakończy się fiaskiem. Często chcąc komuś pomóc, można go jeszcze bardziej skrzywdzić, bo nagle w zetknięciu z wymagającym światem zaczyna cierpieć z powodu własnych ułomności. Choć nie miał być to film zaangażowany społeczno-politycznie, to można wyciągnąć z niego wnioski związane z funkcjonowaniem państwa i lokalnych samorządów. Dziewczyny trafiły do programu, dzięki któremu mogły zatrzymać się w Warszawie, przez urząd gminy. Proponowany program miał szczytny cel wyrwania ich z biedy i pokazanie, że można pójść inną drogą. Niestety, jak pokazuje historia bohaterek, taka doraźna pomoc skierowana w stronę dorosłych ludzi nie sprawdza się a jej idea upada w kontakcie z rzeczywistością.


"Warszawa do wzięcia" przedstawia tę gorszą część Polski, Polskę B, w której ludzie naprawdę tylko i wyłącznie pracują fizycznie, gotują i oglądają telewizję. Taki obraz wielu może zszokować, bo osoby będące na studiach i wędrujące wieczorami do kina nie myślą o tym, że tak naprawdę znajdują się w uprzywilejowanej mniejszości. Wiadomo, że istnieje wielka bieda i rodzaj życia oddalony mentalnie od rytmu wielkich centrów kulturowych o setki kilometrów, ale wydaje się to często nierzeczywiste. Tak jak bohaterki filmu Karoliny Bielawskiej i Julii Ruszkiewicz żyje większość ludzi w Polsce. Bardzo dobrze, że autorki nie zrezygnowały z realizacji dokumentu w momencie, gdy przestał układać się w optymistyczną przypowieść. Dotknęły przykrej prawdy, która z pewnością dla wielu będzie kubłem zimnej wody i chwilą wyjścia z hermetycznego, jak się okazuje, świata, w którym pójście na studia, posiadanie laptopa, możliwość kupna książki czy znajomość filmowej klasyki to rzeczy oczywiste. Nie dla wszystkich. Nie dla większości.


Olga Słowiakowska