„CHCIAŁEM ZROBIĆ FILM O DOBREJ ROZMOWIE, O ROZMOWIE, KTÓRA MOŻE POMÓC” – WYWIAD Z PAWŁEM ŁOZIŃSKIM

Jednym z prezentowanych podczas 56. Krakowskiego Festiwalu Filmowego filmów był najnowszy dokument Pawła Łozińskiego „Nawet nie wiesz jak bardzo cię kocham” – laureat Srebrnego Lajkonika Konkursu Polskiego. Zapraszamy na wywiad z autorem filmu.

Daniel Stopa: Po obejrzeniu „Nawet nie wiesz jak bardzo cię kocham” pomyślałem, że to twój ojciec chciałby zrobić taki film. Głównie za sprawą interesującego pośrednika, medium - specjalnej figury, którą twój ojciec bardzo często stosował w swoich filmach…

Paweł Łoziński: Profesor de Barbaro dawał mi ogromne poczucie bezpieczeństwa i swobody. Często my, autorzy filmów dokumentalnych, radzimy sobie nieźle z otwieraniem naszych bohaterów. Jesteśmy świadkami jakiegoś dramatu, wchodzimy z kamerą do domowego piekiełka, to co tam widzimy może być barwne i interesujące. Kiedy kończymy film jego bohaterowie zostają sami w fazie, która może być dla nich niebezpieczna. Nie potrafimy ich zamknąć już po wszystkim, nie mamy do tego odpowiednich narzędzi. Kiedy robiłem swój nowy film, miałem po raz pierwszy  pewność, że mój „pośrednik”, potrafi dać bohaterkom i mi poczucie komfortu w tej sprawie. Ja jestem tylko reżyserem, a on bardzo doświadczonym, świetnym psychoterapeutą.

Ale już nie raz stawiałeś się w roli terapeuty. Przez lata realizowałeś filmy, w których przeglądali się twoi bohaterowie. „Ojciec i syn” jest niby filmową terapią?

Niby, bo tak naprawdę ten film żadną terapią nie mógł się stać. Wydawało nam się z ojcem, że sami sobie poradzimy. Było w tym trochę braku pokory. Zamiast tego trzeciego do rozmowy, wzięliśmy kamerę. Trochę plastiku i szkła miało zastąpić nam wykwalifikowanego terapeutę. Rozmawiając ze sobą, będąc przed kamerą, czasem do niej grając, myśleliśmy, że załatwimy swoje problemy. To się nie mogło udać. „Ojciec i syn” wyleczył mnie z myśli, że mogę być amatorem psychoterapeutą. Może dlatego chciałem zrobić film o dobrej rozmowie, która może pomóc. Ta, którą zafundowaliśmy sobie w „Ojcu i synu”, była może bardziej dramatyczna, barwna, pełna mocnych uczuć wykrzyczanych na ekranie. W nowym filmie to już bardziej szept, namysł, łzy i dużo ciszy.

Profesor de Barbaro w niezwykły sposób tłumaczy emocje i myśli. Dla mnie on jest kluczem do zrozumienia uczuć bohaterek: Hani – filmowej córki – i Ewy – filmowej matki… 

On jest tłumaczem słów. Jeśli chcemy jakąś emocję, uczucie z siebie wypuścić, musimy ją nazwać. Profesor de Barbaro chwyta słowa bohaterek, przygląda się im, tłumaczy, pozwala wycofać, zamienić. Chodzi o to, żeby słowo precyzyjnie oddało uczucie, jednocześnie nie raniąc partnera. Czasem słowo zostaje na tym etapie zmienione i potem wracamy do tego uczucia, które już jest nazwane trochę inaczej. To tak jak z kodem, który masz z bliską osobą. Używacie słów, które wiadomo, co dla was oznaczają. W terapii jest chyba podobnie, wypracowuje się jakiś nowy język porozumienia. Z jednej strony terapeuta przekłada język matki na język córki, z drugiej strony jest niewidzialnym lustrem, za pomocą którego bohaterki mogą się zobaczyć wzajemnie, na nowo,  trochę inaczej.

Bardzo dużo słów poświęcasz profesorowi de Barbaro. Realizując film byłeś nim zafascynowany?

Oczywiście! Moja fascynacja nie słabnie. Zauroczył mnie jego sposób pracy, doświadczenie, spokój i niezwykła mieszanka intelektualnej precyzji z ogromną empatią, uczuciowością. To rzadkie połącznie. On uczucia bohaterek przez siebie przepuszcza, przefiltrowuje je. Działa jak pudełko rezonansowe, bardzo czuły instrument. Dla mnie jest w jego pracy coś niezwykle pięknego i eleganckiego, to jak pewien rodzaj muzycznej improwizacji.

Po obejrzeniu twojego filmu można śmiało zarekomendować profesora…

Dla jednych profesor de Barbaro będzie najlepszy, inni będą woleli kogoś zupełnie innego, z odmiennym temperamentem, kobietę-terapeutkę z uczuciami bardziej na wierzchu, albo osobę, która bardziej pracuje ciałem. Przyglądałem się wielu psychoterapeutom w ich pracy. Pomagał nam przy filmie Andrzej Wiśniewski, Ala Elczewska, świetni psychoterapeuci. Nie ma odpowiedzi na pytanie, który jest najlepszy? Pytanie jest  raczej: najlepszy dla kogo? Taki sposób, w jaki pracuje de Barbaro okazał się odpowiedni, skuteczny dla moich bohaterek.

A jak w filmie znalazła się Ewa i Hania – filmowa matka i córka?

Na Facebooku umieściliśmy ogłoszenie, że szukamy chętnych do filmowej terapii, z podaniem warunków zabezpieczających. Dostaliśmy bardzo wiele zgłoszeń. Odbyłem ze 100 rozmów, ciężkich spotkań po 8 godzin dziennie. Emocjonalnie ciężkich bo bohaterowie opowiadali o swoich traumach, problemach, ciężarach. Takie było zamówienie. Byłem zaskoczony ich otwartością, tak dużą potrzebą podzielenia się ze mną swoimi trudnymi sprawami. Później dokonaliśmy wyboru i nakręciliśmy ponad dwadzieścia par podczas sesji terapeutycznych z różnymi psychoterapeutami. To dziesiątki godzin materiału. Wśród nich była sesja Hani i Ewy. Te dwie kobiety najodważniej dopuściły nas do swojego wnętrza. Po obejrzeniu materiału  powstał pomysł, żeby zrobić  film tylko o tej parze. Bardzo namawiała mnie do tego Dorota Wardęszkiewicz, moja wspaniała montażystka.    

Przez długi okres ludzie dostarczali ci wielu interesujących opowieści. Można się od nich uzależnić?

Pewnie, miałem wielki głód  kiedy musiałem już skończyć ten „psychoterapeutyczny casting”. Jest w tym coś niezwykłego, że obcy człowiek siada przed tobą i w pół godziny potrafi opowiedzieć historię swojego życia. I po wszystkim czułem jakiś brak. Jak to, nikt mi dziś nie opowie o rozstaniu, śmierci czy miłości? 

Na początku Ewa i Hania muszą zrozumieć, po co przyszły na terapię. Muszą zrozumieć, że przyszły tu dla siebie. To egoistyczne podejście?

Chyba to z egoizmem nie ma nic wspólnego. Zrobić coś dla siebie dobrego powinno być dla nas czymś naturalnym. Może zadbani przez siebie lepiej zadbamy o innych?

Początek filmu  to taki moment terapii, w którym zawiera się kontrakt, ustala się cel i ilość ewentualnych sesji. Chyba samo przyjście na takie terapeutyczne spotkanie oznacza, że już nam na sobie zależy. Kawałek dobrej woli do rozmowy.

Twój film jest przykładem, że rozmowa miedzy różnymi ludźmi może się udać, tylko trzeba do tego odpowiednich narzędzi, odpowiednej osoby…

Na pewno może też udać się bez pomocy terapeuty. Mój film to nie reklama psychoterapii. Jeśli już to bardziej zachęta dla tych, którzy chcieliby spróbować, ale się jej trochę obawiają. Jest dużo stereotypów w tej sprawie, niektórzy mówią - „trzeba być naprawdę chorym na głowę żeby obcemu człowiekowi opowiadać o sobie intymne historie i jeszcze mu za to płacić.”

Terapia filmowa jest dla mnie tematem, ale też pretekstem do pokazania poruszającej historię uwikłania dwójki bliskich sobie, kochających się ludzi. Słowo miłość jest tu kluczem. Ile w niej wolności, a ile przemocy? O tym jest film.

Ty w filmie nie upiększasz na siłę. Stosujesz bardzo ascetyczną formę…       

Chciałem mieć tylko twarze i rozmowy na neutralnym tle. Bliskie, piękne portrety oświetlił Kacper Lisowski. Profesor de Barbaro nadał filmowi dramaturgię za sprawą pasjonującej terapeutycznej rozmowy. Odbyliśmy 5 prawdziwych sesji psychoterapeutycznych po 50 minut każda. Nie robiliśmy dubli, powtórek.

Materiału było dużo, musieliśmy skracając złożyć  z niego 80 dramatycznych minut.  Z Dorotą Wardęszkiewicz, zajęło nam to dużo czasu mimo, że sesje były prowadzone bardzo precyzyjnie. Właściwie ta precyzja terapeuty wymagała od nas podobnej w montażowni, żeby po drodze czegoś ważnego nie zagubić.

Ta jego precyzja sprawiła, że bohaterów nie bolało, okazuje się, że nie musi boleć?

Chyba bolało, ale to był ból pod kontrolą lekarza. Jak nie boli to znaczy, że chyba nic nie czujemy. Pozostaje pytanie, „co z tym bólem robimy?” jak dopytuje jedną z moich bohaterek de Barbaro.

Dużo mówisz o moralności dokumentalisty, o moralności kamery. Ale dziś wszystko przecież jest na sprzedaż… 

Taki świat. Na sprzedaż czy na pokaz. Jeśli chodzi o fotografowanie, filmowanie, uzewnętrznianie i nachalną pornografizację swojego życia na każdym poziomie, to ludzie potrafią robić sobie samym nieświadomie straszne rzeczy. W sieci dopuszczają nas do bardzo intymnej sfery. Oni mają do tego prawo, sami sobie mogą zrobić wszystko. Kiedy ja robię o nich film automatycznie , biorę na siebie pełną odpowiedzialność.

W pewnym momencie Hania przywołuje podczas terapii obejrzany w Internecie filmik, w którym matka wyrzuca małe bocianiątko z gniazda. Dziewczyna bardzo łatwo przykłada ten obraz na własne życie. Twój film również ma uniwersalną moc, w historii Ewy i Hani każdy może znaleźć coś dla siebie…

Bardzo mi na tym zależało, żeby pokazać jak blisko jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Nasze, ludzkie uczucia są uniwersalne. To nic nowego, niby to wiemy ale o tym często zapominamy. Inni czują to co my, więc może nie jesteśmy tacy samotni? W historii matki i córki mógłby też przejrzeć się ojciec i syn.

Podobało mi się, że twoi bohaterowie nie są jednowymiarowi, że nie można łatwo określić po czyjej stronie leży wina, kto jest katem, kto ofiarą…

Wina to chyba słowo bardziej z dziedziny religii niż psychoterapii. Można być katem i ofiarą w jednym. Tego też się nauczyłem z historii swoich różnych bohaterów. Zło i dobro w każdym z nas sobie mieszkają. Nie ma świętych, a jeśli ktoś się za takiego uważa, to dopiero ma problem. Albo raczej my z nim.

Dziękuję bardzo za rozmowę. 

Dziękuję.