„SA TAKIE MOMENTY, ŻE PODEJMUJE SIĘ DECYZJĘ, POMAGAĆ CZY KRĘCIĆ, CZĘSTO ROBIĘ TE CZYNNOŚCI RÓWNOCZEŚNIE” – ROZMOWA Z HANNĄ POLAK, AUTORKĄ FILMU „SOMETHING BETTER TO COME”

Zapraszamy na kolejną odsłonę wywiadów z polskimi dokumentalistami-operatorami. Tym razem prezentujemy rozmowę z Hanną Polak, autorką filmu „Something Better to Come”, który będzie można zobaczyć w ramach 55. Krakowskiego Festiwalu Filmowego.

Daniel Stopa: Przygotowując się do rozmowy znalazłem informację, że ukończyłaś studia operatorskie na moskiewskim WGIK-U, a pochodzisz z Katowic. Skąd pomysł, by studiować w Rosji?    

Hanna Polak: Już wcześniej wyjechałam z Katowic. Studiowałam na Wydziale Aktorskim PWST, najpierw we Wrocławiu, później w Warszawie. Nie ukończyłam tych studiów. Myślę, że w szkole aktorskiej przedwcześnie próbują weryfikować, kto nadaje się do tego zawodu i przez to krzywdzi się wielu zdolnych i wrażliwych ludzi. Człowiek jest silny i rozwija skrzydła, gdy w pełni rozumie swój talent, a w szkole często gnębi się studentów, myślą, że muszą za wszelką cenę utrzymać się na roku, egzaminy są koszmarem. Jakiś czas to mnie nie dotyczyło, ale raz podwinęła mi się noga i nagle zostałam sama, wielu ludzi, którym wcześniej ufałam, odwróciło się ode mnie. Dotknęłam najboleśniejszej części tej profesji i podjęłam decyzję, że zrywam z aktorstwem i teatrem. To było bolesne, bo chciałam skończyć te studia i pójść na reżyserię.

Wspominasz o aktorstwie, reżyserii, ale wybór padł na operatorkę…

Trafiłam do Rosji i zaczęłam pomagać bezdomnym dzieciom, z przyjaciółmi zorganizowaliśmy mieszkanie, w którym mogliśmy działać. Pomagaliśmy na ulicach i dworcach. Zastanawiałam się, jak mogę jeszcze pomóc tym ludziom. Jednym ze sposobów była fotografia, robienie filmów, które pokażą ich sytuację. Pomagałam, studiowałam i realizowałam filmy.

Podchodzisz do filmu jak do narzędzia, które pomaga walczyć w większej sprawie. Boli cię, gdy ludzie tego nie dostrzegają, gdy mówią, że tylko obserwujesz?

Po pokazie i sukcesie „Something Better to Come” w Amsterdamie na polskich portalach internetowych krytykowano mnie, że nie pomagałam, tylko się przypatrywałam. Oczywiście, że pomagałam. Nie mogłam kupić Julii mieszkania, ale wywalczyłam, aby nie rodziła na wysypisku, tylko w szpitalu, zebrałam dla niej pieniądze, 100$ miesięcznie, które i tak okazały się zbyt małe, aby zatrzymać dziecko przy sobie. W moim prywatnym mieszkaniu pomoc i schronienie znajdowało wiele dzieci głównie z ulicy, ale bywały też dzieciaki z wysypiska. Tej pomocy było i dalej jest bardzo dużo, więc nie zamierzam tłumaczyć się tym, którzy krytykują. Zawsze znajdą się jacyś malkontenci, jak pomagasz w Rosji, to zarzucają, że nie pomagasz w Polsce, choć przed świętami robiliśmy na Śląsku wielką akcję dla dzieci z domów dziecka i rodzin patologicznych. To wynika po prostu z niewiedzy.

Może krytykanci chcieliby zobaczyć w filmie więcej ciebie. Sceny, w których zbierasz pieniądze, w których namacalnie niesiesz pomoc…    

Nie robiłam filmu o sobie, o swoich działaniach. To nie jest laurka dla samej siebie, chciałam opowiedzieć o realności, o codzienności, cierpieniu i trudzie, jaki spotyka bohaterów. Oczywiście, moją pomoc można subtelnie wychwycić,, zaufanie moich bohaterów do mnie jest też zbudowane na relacji, na więzi, która się wytworzyła, również dlatego, ze wiedzieli, ze mogą na mnie liczyć. Tych obrazów nakręciliśmy o wiele więcej, bo kogoś udało się wywieźć do szpitala, wyrwać do normalnego życia, komuś przywiozłam leki, ale większości tego typu materiałów nie zamieściłam w filmie, bo nie jestem jego bohaterką.

Widzowie powinni docenić twoją obecność obok tych ludzi. Dla wielu z nich byłaś jedynym człowiekiem, który wspierał i wierzył…

Wiele razy pytałam Julę, czy moja obecność jej pomaga? Odpowiadała, że bezapelacyjnie, że dzięki mnie miała skąd czerpać wzorce, miała obok siebie człowieka, który jej dobrze życzył. Jestem szczęśliwa, gdy dzieci, którym udało się pomóc, dziś przesyłają mi przez Facebooka zdjęcia, pokazują rodziny i piszą, że udało im się wyjść z tragicznych sytuacji. Niektórzy dopiero po latach to doceniają. Jedna dziewczyna z moskiewskiego dworca, która przesiedziała wiele lat w więzieniu, niedawno napisała do mnie, że dopiero teraz zrozumiała, jaka była głupia i jak okropnego czynu się dopuściła. Dziękowała mi, że byłam przy niej, że teraz możemy porozmawiać, że ma wsparcie i ciepłe słowo. Wierzę, że jeśli jakiekolwiek ziarenko dobra się zasieje, ono prędzej czy później zakiełkuje.

Mocno wierzysz w siłę filmu, że ruchome obrazy potrafią pomagać i zmieniać rzeczywistość. Często reżyserzy dotykają wrażliwych, trudnych tematów, ale mówią, że to tylko film, że on nie zmieni świata…    

Nie zgadzam się. Wielokrotnie widziałam, że film może pomóc. W Meksyku pewna kobieta zapłakana opuściła projekcję mojego filmu i obiecała mi, że teraz będzie lepszą matką. Odniosła historię filmową do osobistych doświadczeń i postanowiła się zmienić. Po projekcji w Chicago odbyła się wielka dyskusja w radio z udziałem słuchaczy na temat emocjonalnej samotności dzieci, czyli tej, która dotyka dzieci z normalnych, czy bogatych domów, w których jednak brakuje ciepła, rodzice nie mają czasu, nie ma w nich miłości. Ta samotność pcha dzieci w narkotyki, alkohol, uciekają z domu. Również prawa w Rosji ewidentnie się zmieniły, wybudowano nowe domy dziecka, placówki dla potrzebujących. To nie jest wyłącznie zasługa filmu, ale goszcząc na przestrzeni lat w wielu programach telewizyjnych, talk-show, dostrzegam różnicę między tym, jak wyglądała dyskusja wcześniej, a jak teraz. Wszystkie działania sprawiają, że temat staje się palący, niewygodny, władze muszą reagować, widzą, że coś trzeba zrobić i podejmują konkretne kroki. Wielu ludzi postanowiło podjąć socjalną pracę, pomagać potrzebującym dzieciom i bezdomnym. Jeden chłopak z Australii powiedział mi, że dzięki filmowi zaczął pracować w ośrodku dla bezdomnych i odkrył swoje powołanie, czuje, że robi coś dobrego, że jego życie ma sens. Nie można przeceniać roli filmu, bo on nie naprawi całego zła, ale jest ważnym nośnikiem pomocy.

Twój najnowszy film - „Something Better to Come”,  mówi coś więcej o pomocy drugiemu człowiekowi. Życie Juli, głównej bohaterki, mogłoby zmienić się już wcześniej. Dziewczynie mógł pomóc jej dziadek. I nie chodzi o jakiś spektakularny czyn, kupno mieszkania, pomoc finansowa, ale danie poczucia ciepła, wsparcia, zrozumienia.

Każdy może pomóc. Nie trzeba heroicznych gestów, maksymalnego zaangażowania. Dostałam wiele sygnałów, kiedy jeszcze pracowałam nad filmem, że ludzie są gotowi zaangażować się społecznie, spotkałam kobietę, która ma rodzinę i dzieci, ale chciałaby zrobić coś dobrego dla innych. Nie trzeba jechać do Rosji, rzucać wszystko i nieść pomoc bezdomnym dzieciom. Można pomóc na swoim podwórku, zainteresować się czyimś losem, mieć trochę empatii. Jeżeli kogoś moje filmy do tego przekonują, jest to wielka nagroda i świadomość, że filmy działają. Myślę, że dopiero wtedy jesteśmy szczęśliwi, gdy dajemy, że dawanie jest lepsze od brania. To jest ogromny przywilej i honor móc coś dla innej osoby zrobić. Mimo przebytych kilometrów i ryzyka, jakie wielokrotnie podejmowałam, wiem, że więcej w życiu dostałam niż dałam.

Zaskakuje mnie to, że nie rozmawiamy stricte o filmie, że traktujesz film tylko jako etap, wycinek czegoś większego, nad czym cały czas pracujesz. Pomagałaś i kręciłaś, teraz dalej pomagasz. Film jest w tym wszystkim tylko etapem? 

Tak, życie idzie dalej. Wciąż utrzymuję kontakt z moimi bohaterami, nie wszystkim udało się pomóc, każdy z nich zmaga się z problemami. Choć życie Juli diametralnie się zmieniło, nie jest usłane różami. Ona jest mądrą, silną dziewczyną i docenia zmiany, jakich dokonała. Musiała dorosnąć i podjąć decyzję, że chce sama zawalczyć. Jej historia powinna inspirować innych, sama do wszystkiego doszła. Każdy człowiek jest kowalem własnego losu, przeznaczenie leży w naszych rękach, nie zawsze wszystko wychodzi, ale to, że człowiek się stara, ma pragnienia, marzenia, to czyni go silniejszym. Widziałam, jak ludzie tracący nadzieję zupełnie ginęli, staczali się, nie mieli dokąd iść, o co walczyć. Czasami inni, czując wsparcie drugiej osoby, dokonywali heroicznych zmian. Dla amerykańskiej organizacji robiłam krótki spot. W rezultacie powstał półgodzinny film, zbiór niesamowitych rozmów. Jeden z mężczyzn opowiedział mi historię. Kobieta kupiła mu kawę, a on oddał ją. Kobieta zapytała, dlaczego to zrobił, kiedy powiedział jej, że nie lubi kawy, poszła z nim do sklepu i kupiła mu, co chciał. Ta sytuacja emocjonalnie go zaskoczyła, poczuł, że ktoś dojrzał w nim człowieka, jego indywidualną potrzebę, odczuł relację, której wcześniej nie znał. I to był dla niego początek wyjścia z bezdomności. 

Wspominasz o sile i wytrwałości. Ty też musiałaś mieć w sobie siłę, wiarę i przekonanie, że bohaterce „Something Better to Come” w końcu się uda. Nie wyobrażam sobie, żebyś w innym przypadku podjęła się realizacji…             

Wiarę dawało mi to, że ci ludzie na dworcu i wysypisku nie stracili nigdy człowieczeństwa, że odnieśli sukces w ludzkim wymiarze. Często w naszej społeczności zatracamy ważne cechy, odruch współczucia, dusimy emocje, a tam, choć o egzystencję walczy się niezwykle ciężko, stać ludzi na życzliwe gesty, otwartość, serdeczność. Bez tego oni by sobie nie poradzili. Przestępczość, łamanie prawa wśród bezdomnych to sprawa marginalna, mit. Wielu z nich nie kradnie, choć często wydaje się to dla nich być jedyną drogą. Przyznam się, że bezdomni często zawstydzają mnie swoim człowieczeństwem.

To człowieczeństwo, coś szczególnego we wnętrzu człowieka, oglądam często w filmach z rosyjskimi bohaterami. Przed naszą rozmową przypomniałem sobie debiut dokumentalny Pawła Pawlikowskiego, „Z Moskwy do Pietuszek z Wieniediktem Jerofiejewem”. Tam bohaterowie, choć alkoholicy, mają w sobie coś, czego im nikt nie zabierze…

Pewną metafizykę, coś głębszego, niepojętego. Pamiętam sceny z tego filmu, jak ludzie mówią, że pijąc recytowali wiersze Anny Achmatowej. Kto pierwszy skusił lub zapomniał tekst, szedł po wódkę. Nawet to picie nie było zwykłym pijaństwem. Wielu bezdomnych, samtonych ludzi, gubi sesns i zatraca się w wódce, ale nie traci człowieczeństwa. Doświadczając tyle piękna człowieczeństwa, ubolewam nad tym, że mają teraz miejsce takie zawirowania polityczne, antagonizmy i sytuacje, w których brat zabija brata.

Chciałbym jeszcze porozmawiać o realizacji twoich filmów. „Dzieci z Leningradzkiego” były portretem zbiorowym. W „Something Better to Come” skoncentrowałaś się bardziej na pojedynczym bohaterze. Który rodzaj dokumentacji był trudniejszy?

Łatwiej było w przypadku zbiorowego bohatera. Z dokumentowaniem życia Julii miałem wiele problemów. Miejsce, w którym kręciliśmy, to ogromnym obszar, ludzie nieustannie się przemieszczają, przenoszą swoje chatki. W międzyczasie realizowałam „Dzieci z Leningradzkiego”, studiowałam i pomagałam w centrum Moskwy. Kiedy przyjeżdżałam na wysypisko, trudno było odnaleźć Julę. Do tego przebywanie na tym terenie jest całkowicie zabronione. W filmie to tylko zasygnalizowałam, ale po stopach ciągle deptała mi ochrona i milicja. Choć Jula jest główna bohaterka to wcale nie było tak, że sobie ją wybrałam i konsekwentnie przy niej byłam . Zdawałam sobie sprawę, że pokazując całe środowisko, otoczenie, wielu bohaterów, opowiem również o Julii, że w tym wszystkim dookoła odbija się ona.

Swój najnowszy film realizowałaś przez ponad czternaście lat. Gdy oglądam tego rodzaju dokumenty przypomina mi się twórczość Heleny Trestikovej. Ona mówiła, że często patrzy na swoich bohaterów jak przez mikroskop, że musi dystansować się do nich.  Nawet inspiracją były dla niej filmy przyrodnicze…

Myślę, że Trestikova jest bardziej kronikarką konkretnych czasów, przemian, epoki. Ja mam trochę  inny cel, chcę pomóc ludziom, których filmuję, zwrócić uwagę na trudny temat. Nie muszę oddzielać się od moich bohaterów, wprowadzać dystans, traktować ich jak obiekt obserwacji, choć zdaję sobie sprawę, że aby pokazać realność, surową rzeczywistość, codzienność, to trzeba też obserwować, popatrzeć bardziej z boku. Oczywiście, ja z tymi ludźmi spędzam bardzo dużo czasu. Nie proszę dzieci, aby wąchały klej do kamery, bo one robią to notorycznie. Wystarczy, że stanę obok i włączę nagrywanie. Czasami są takie momenty, że podejmuje się decyzję, pomagać czy kręcić, często robię te czynności równocześnie. Ale chyba zawsze pomoc jest ważniejsza. Zresztą, filmując też pomagam, bo jeśli nie ja to wszystko pokażę, to kto?

Jak w przypadku „Something Better to Come” udało ci się uporządkować tak obszerny materiał? Czy kręcąc jednocześnie montowałaś?        

Po raz pierwszy do montażu siadłam trzy lata temu. Chciałam zacząć montować wcześniej, ale jakoś odkładało się to na bok, aż w końcu skupiłam się przede wszystkim na zbieraniu materiałów. Takie historie, rozgrywające się na przestrzeni wielu lat, są bardzo trudne do zmontowania. Jak człowiek decyduje się iść za chronologią, to historia robi się nudna, jak zaczyna żonglować materiałem, to wiele wątków jest niezrozumiałych. Mieliśmy problem, bo bohaterka fizycznie się zmienia, dorasta, zmienia kolor włosów. Pojawiają się informacje o Dubrowce, nie wiem czy słusznie, ale to był dla nas i bohaterów znak czasu. Może tych znaków czasu jest za mało? W pewnym momencie człowiek traci dystans do materiału i przestaje widzieć niektóre rzeczy. Na początku myślałam, że montaż to będzie parę miesięcy, a okazało się, że zajęło nam to trzy lata. Marcin Kot Bastkowski, który ma na koncie dziesiątki zmontowanych filmów, powiedział, że to było dla niego najtrudniejsze wyzwanie. Myślę, że oboje nauczyliśmy się niesamowicie dużo przy tym filmie, bez względu na wcześniejsze nasze doświadczenia. Dysponowaliśmy morzem materiałów, nierównych, czasem zerwanych scen. Trudno z tego wszystkiego zmontować jednolity film. Dodatkowo, czasami brakuje czegoś, co wiem, że nakręciłam. Czy zarekwirowała to milicja, czy zaginęło gdzieś w ciągu tych wielu lat? Trudno odpowiedzieć.

Chyba dopiero przy montażu zaczęłaś myśleć bardziej o filmie, o tym, żeby ujęcia się zgadzały, aby język był przejrzysty, historia zrozumiała… 

Montaż to taki etap, kiedy już faktycznie powstaje film. Wtedy okazuje się,  że czegoś się nie nakręciło, że brakuje jakiegoś istotnego materiału. Z montażystą, Marcinem Kotem Bastkowkim siedzieliśmy często nie obok, a naprzeciw siebie i montowaliśmy ten film na dwóch komputerach jednocześnie. Potrzebowaliśmy się nawzajem, bo ja rozumiałam bohaterów, ich wybory, język, miałam swoje pomysły. Z kolei Kot służył swoją precyzją, profesjonalizmem, wniósł dystans do materiału, swoja kreatywność. Odbijaliśmy się od swoich pomysłów, inspirowaliśmy nawzajem. To jest taki film, który powstawał bardzo długo, tworzyliśmy kolejne warstwy narracji, skala trudności była ogromna i w tym sensie było to niesamowite doświadczenie i wspaniale spotkanie z Kotem w tej pracy . Zresztą, przy okazji tego filmu trafiłam na wielu nesamowitych, oddanych ludzi. Moja producentka Sigrid Dyekjaær i Jan Rofekamp, dystrybutor filmu „Dzieci z Leningradzkiego”, Dorota Rozowska i Ola Derewienko od strony produkcyjnej filmu, a Piotrek Rejmer, od strony technicznej produkcji, Iza Łopuch i Hanka Kastelicova z HBO – wszyscy oni bardzo mnie wspierali, nie mówiąc o wielu przyjaciołach i profesjonalistach, których rady i wsparcie, szczególnie w tych trudniejszych momentach, były bezcenne.

Teraz cieszymy się, że film odnosi pierwsze sukcesy i cieszy nas jego kształt, ale nie da się zapomnieć, że bez wkładu wszystkich wspomnianych osób, wsparcia Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej,  i wielu innych osób i instytucji, ciężko byłoby sprawić żeby ten film powstał.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Dziękuje.